WITAMY W CZARNOGÓRZE!
Szybko docieram do Herceg Novi. Tutaj już daje się zauważyć różnicę w porównaniu do mijanych miast w Chorwacji. Na ulicach panuje większy śmietnik, ludzie jeżdżą starszymi autami i bardziej jak chcą niż jak powinni. Samo miasto jest też jakieś takie niepoukładanie. Taki burdel urbanistyczny jak... u nas :P. Jadę dalej w kierunku Boki Kotorskiej. Ruch jest intensywny i trzeba uważać. Jestem już zmęczony, robi się późno. Jak tylko wjeżdżam do fiordu południowej europy robię co chwilę przystanek na zdjęcia. Niestety słońce już zaszło a w powietrzu unosi się dym z okolicznych pożarów. Dopiero potem okazało się, że cała Czarnogóra płonęła w tym czasie. Znajduję poletko namiotowe przy samej wodzie. Stoi tu wielki kamper starszego małżeństwa z Holandii. Swoją drogą marzy mi się takie spędzanie emerytury. Jak tylko się zatrzymałem, starsi państwo podeszli do mnie i zaczynają rozmawiać. Powiedzieli mi żeby jechać dalej, bo nie ma tu toalet, prysznic to tylko bańka z wodą i wężem i, że piekielnie tu drogo. Oni mają prysznic w aucie a chcieli być nad wodą... a tak to polecają coś innego co wg ich przewodnika "lonely planet" jest 5km dalej i ma pochlebne opinie. Pojechałem więc dalej i nie zawiodłem się.W miejscowości Morinj dostałem miejscówkę pod drzewkami mandarynkowymi. Woda co prawda tylko zimna i kibelek z dziurą w podłodze ale nie przeszkadza mi to. Jest dobrze i tanio :). Poznaje tu też dwie ekipy z Polski. Wieczór mija więc na pogaduchach i spacerze do miejscowego sklepiku po miejscowe piwko. Późno w nocy kładę się spać... bez namiotu. Tylko mandarynki nad głową :).
DZIEŃ 5 - CZARNOGÓRA PŁONIE
Noc pod mandarynkami minęła bardzo spokojnie. Spałem jak kamień. Poranek jest chłodny ale to ten przyjemny, rześki chłód, kiedy wiesz, że w ciągu dnia temperatura i tak przekroczy 30 stopni Celsjusza. Poranna toaleta w lodowatej wodzie ostatecznie budzi mnie do życia. Poranna kawa na turystycznym gazie jest tu już tylko deserkiem i ucztą dla mojego podniebienia. Pakuję śpiwór, matkę do spania i już jestem gotowy do startu. Bardzo mi się spodobała opcja spania bez namiotu. Nie podejrzewam jeszcze, że za jakiś czas będę zmuszony spać bez niego :). Szybko troczę manatki do motocykla, żegnam się z ludźmi z Polski, których poznałem wczoraj a w międzyczasie poznaję nowych Polaków. Młoda para z Wrocławia przyjechała tu samochodem pod namiot - bardzo sympatyczni i przemili ludzie. Nic to jednak, na koń wsiadłem i wyruszyłem dalej.
Jadąc leniwie i niespiesznie docieram przed południem do Kotoru. Nie miałem bladego pojęcia o tej miejscowości. Zeszłego wieczoru dopiero poznani Polacy opowiedzieli, że warto się tu zatrzymać choćby na chwilę, że to piękne miejsce. Nie mylili się. W mojej skromnej ocenie Kotor to taki drugi Dubrownik. Pięknie zachowane stare miasto, otoczone zachowanymi w całości średniowiecznymi murami obronnymi. Różnica między Dubrownikiem a Kotorem polega na tym, że ten ostatni nie jest na wybrzeżu z widokiem na pełne morze a znajduje się w bardzo klimatycznej zatoce otoczony stromymi, surowymi, skalistymi górami. Przypomina to trochę fiordy w Norwegii. Boka Kotorska to taki najdalej na południe wysunięty fiord Europy.
Zostawiłem motocykl na parkingu przed główną bramą i wszedłem na starówkę. Tak jak w Dubrowniku, uczucie podróży w czasie towarzyszy mi przez wszystkie metry przebyte wewnątrz starego miasta. Małe zwiedzanie zacząłem od piekarni, gdzie nabyłem słynny Burek i zajadałem się tym ze smakiem. Bardzo smaczna i syta przekąska. Następnie mała kawa w restauracji na jednym z placów i pocztówkowy szał do rodziny i znajomych w Polsce. Na sam koniec udałem się na wycieczkę na zabytkowe mury obronne, które wspinają się na wysoki na coś około 260m n.p.m. szczyt, sterczący tuż nad małym miasteczkiem. Na szczycie znajdują się ruiny Twierdzy Św. Jana. Cały kompleks fortyfikacji składa się z kilku, różnie prowadzących murów obronnych, wspinających się po bardzo stromym zboczu oraz twierdzy na szczycie góry. Nie było łatwo tam dojść, zwłaszcza w długich spodniach ale było warto. Widok ze szczytu zapiera dech w piersiach.... gdyby tylko nie ten dym. Okazuje się również, że Kotor jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO i jest jednym z najlepiej zachowanych, średniowiecznych miast w południowo-wschodniej Europie.
Dla samego Burka warto tu przyjechać :) Pychota!! |
Spociłem się na wylot tym całym chodzeniem. Jest już po południu i słońce zaczęło solidnie smalić. Zauroczony tym miejscem wyjeżdżam z Kotoru. Jest piekielnie gorąco i podobnie tłoczno. Ze zdwojoną uwagą przemierzam uliczki miasta w kierunku parku narodowego Lovocen.
W parku Lovocen znajduje się pewien góra, na którą można legalnie wjechać pojazdem. Jest to drugie co do wysokości wzniesienie w parku i ma wysokość 1657m n.p.m. czyli coś koło naszej Śnieżki w Karkonoszach. Na szczycie znajduje się mauzoleum Piotra II Njegosa, jednego z władców Czarnogóry. Do celu prowadzi bardzo kręta, stroma i piekielnie malownicza droga. Co chwilę przystaję żeby nacieszyć oczy i zrobić kilka zdjęć.
Tutaj akurat wysypała się wycieczka bardzo miłych ludzi z Polski. |
Powoli zjeżdżam z gór. Po drodze kupuję w przydrożnym straganie miejscowy ser i suszone mięso. Kolacja dzisiaj będzie pierwsza klasa. Zjeżdżam tak górskimi drogami do Cetinje, administracyjnej stolicy Czarnogóry. Po drodze mijam wóz straży pożarnej, który z armatki gasi przydrożne zarośla. Parę kilometrów dalej jadę pomiędzy zaroślami, które płoną żywym ogniem. Nad tym wszystkim latają samoloty, które zrzucają wodę na tereny ogarnięte pożarem. Dopiero kilka dni później w telewizji dowiaduje się, że okolice Cetinje to region najbardziej dotknięty pożarami.
Cetnije |
Ostatni zjazd do morza jest pełen wspaniałych widoków. Kilkadziesiąt kilometrów wybrzeża wraz z turystycznymi miejscowościami jest jak na dłoni. Dojeżdżam nad samą wodę. Tu ponownie pojawia się sporych rozmiarów miasto i klimat turystyczno-jarmarczny. Chciałem zobaczyć Sveti Stefan i zobaczyłem. Na plaży, którą widać na zdjęciu leżaczek w pierwszym rzędzie kosztuje 30EUR za dzień! Jakaś masakra. Na samą wysepkę nie da się wejść. Wejścia pilnują strażnicy. Podobno jest to teraz jakiś super ekskluzywny kompleks wypoczynkowy dla super ekskluzywnych gości. Wszystko super ale to nie moja bajka.
Jadę dalej w tabunie turystów z całego świata w kierunku miejscowości Bar, który wydaj się być mało interesujący. Chciałem zobaczyć Stari Bar ale miałem już tej jazdy dość. Do tego ten dym, przez który daleko nie widać. W miejscowości Bar odbijam na mało wyraźną drogę nr ... nawet nie ma numeru :P. Wyjeżdżam z miasta przez jakieś osiedlowe dróżki, pomiędzy jednorodzinnymi domkami. Dróżka jest na mojej papierowej mapie ale w odnalezieniu jej bardzo pomaga mi gps. Wspinam się kiepskim asfaltem co raz wyżej i wyżej i oddalam się od miejskiego zgiełku i turystycznego badziewia. Jadę w góry, w kierunku miejscowości Virpazar i parku narodowego Jeziora Szkoderskiego. Jestem na drodze sam - jest pięknie :).
Virpazar |
Wznoszę się kolejnymi serpentynami ku górze. Za mną jezioro Szkoderskie w pełnej krasie a przede mną morze szczytów i wzniesień, pomiędzy które jezioro wcina się jęzorami swojej zarośniętej wody. Droga zrobiła się wąska na jeden samochód, do tego bardzo ciasne i częste zakręty i zarośla na poboczach sprawiają, że trzeba jechać bardzo powoli i ostrożnie. Zupełnie nie widać czy coś jedzie za zakrętem. Po kilkudziesięciu kilometrach docieram do winnicy, na skraju której znajduję miejscowego rolnika, sprzedającego swoje specjały. Gość sprawnie włada angielskim i już po chwili dowiaduje się, że facet prowadzi statystykę krajów, które odwiedziły to miejsce. Na stole stał taki ażurowy globus, do którego wrzucano szklane kulki - każda kulka oznaczała kraj. W tamtej chwili w globusie było aż 86! krajów z całego świata. Nawet Wietnam i Oman były na liście :). Po miłej pogawędce zakupuję małą flaszeczkę wina Vranac, z tej właśnie winnicy i na pożegnanie dostaje jeszcze paczuszkę świeżych fig. Bardzo miłe spotkanie!. Jadę dalej już w zupełnej prawie ciemności. Dojeżdżam do miejscowości Rijeka Crnojevica. Według mojego poprzedniego rozmówcy mam tutaj szukać hoteliku w budynku z kamiennym mostem. Tak poznaje Ivana i jego hotelik.
Kolacja z miejscowych specjałów :) |
Ivan ma dla mnie pokój za 15 Eur. Jestem tutaj sam. W ogóle miejscowość ma może 300m długości i znajduje się tutaj kilkanaście domów. Większą część miejscowości stanowi nadbrzeżny deptak z ogródkami licznych restauracyjek i kawiarni. Z tego miejsca mam zamiar wypożyczyć jutro kajak i popływać po jeziorze Szkoderskim. Póki co, zanim zrzuciłem graty dostałem od gospodarza zaproszenie na rakije. Zainstalowałem się w pokoju i po pewnym czasie ponownie zasiadłem z gospodarzem do stołu. Rozmawialiśmy przy miejscowym piwie o różnych sprawach, o życiu w tym miejscu i o historii tego hotelu, która jest niesamowicie ciekawa. Sam Ivan jest postacią, na podstawie której można by chyba niejedną książkę napisać. Późnym wieczorem odwiedzamy wspólnie Ivana przyjaciela, który prowadzi tawernę na końcu miejscowości. Tam dowiaduje się czym różni się dobra rakija od złej... oczywiście próbujemy obydwu... W pokoju znajduje się bardzo późno, walnąłem jeszcze winko zagryzając serem i suszonym mięsem - pycha!. Był to najprzyjemniejszy wieczór do tej pory. Idę spać.
DZIEŃ 6 - DURMITOR WITA
Budzę się jeszcze przed 6 rano. Nie mogę już dłużej spać. Moc już zdobytych wrażeń i ciekawość następnych wyciąga mnie z łóżka migiem - nie do pomyślenia, gdy trzeba iść do pracy. Mój pokoik ma mały balkon nad wejściem do budynku. Wypełzam na chłód poranka i ogarniam otoczenie zaspanymi oczyskami. Jak okiem sięgnąć, wszędzie dym. Jest chyba jeszcze gorzej niż wczoraj. Wschodzące słońce ledwie tli się czerwienią zza chmur płonących zboczy. Czuje się trochę nieswojo. Człowiek ma wrażenie jakby dookoła był wielki pożar i nie do końca byłoby wiadomo czy uda się stąd wydostać.
Mój gospodarz już się krząta na dole. Zszedłem do knajpki i dostałem porcję pysznej kawy. Siedzimy tak z Ivanem i dalej gawędzimy. Oglądam fotki na jego komórce. Okazuje się, że 3 lata temu była tu olbrzymia powódź. Woda sięgała do połowy okien parteru. Aż dziw, że udało się to tak szybko wyremontować. Po półgodzinie pojawia się również małżonka gospodarza i zamawiam pyszne śniadanko. Konsumpcję uskuteczniam na piętrze, gdzie znajduje się specyficzny korytarzo-taras. Niby pomieszczenie, bo wchodzi się stąd do pokoi ale nie ma okna, jest tylko drewniana balustrada. Jest też malowniczy widoczek na stary most i nabrzeże miejscowości.
Po krótkim spacerze, piję jeszcze jedną kawę, rozliczam się z gospodarzem i powoli zbieram graty. W czasie przemiłego pożegnania dostaję jeszcze butelkę wody mineralnej i małą flaszeczkę białego wina. Na etykiecie butelki widnieje rysunek starego mostu wraz z budynkiem hoteliku. Z uśmiechem na twarzy odpalam motocykl i ruszam w drogę.
Po kilkudziesięciu minutach powolnej jazdy docieram do słynnego "zakrętu" jeziora szkoderskiego. Pamiętam fotki z przewodników i innych relacji z tego miejsca. Moje warunki nie były tak fotogeniczne :P. To znak, że trzeba się tu jeszcze kiedyś pojawić. Jest niesamowicie cicho i pusto. Żadnych samochodów czy turystów. Ciszę przerywa jedynie bzycząca motoróweczka, którą ktoś w dole przecina zielony kożuch jeziora. Spędzam tu chwilę na spacer i fotki po czym kieruje się dalej w stronę Podgoricy. Docieram do drogi E80 i pędzę w kierunku miasta.
Podgorica jest największym miastem Czarnogóry i nie zachęca do zatrzymania się tu na dłużej. Jest tu spory ruch, wysoka temperatura i mnóstwo dymu w powietrzu. Wjazd i wyjazd z miasta odbywa się nudnymi prostymi, przy których każdy buduje jak chce, co chce i ile chce. Uroku nie dodają też spore ilości śmieci walające się tu i ówdzie przy drodze. Szybko odnajduje właściwe drogi w centrum i wyjeżdżam z miasta w kierunku północnym, drogą międzynarodową E80 wzdłuż kanionu Morace. Mimo iż jest to tranzytowa i całkiem szybka trasa warto tędy przejechać.
Jadę tędy około 70km na północ. Początkowo jedzie się w stosunkowo płaskim terenie z widokiem na coraz to wyższe wzniesienia przed sobą. Z każdym kilometrem krajobraz zdaje się zawężać w poziomie i wypiętrzać w pionie. Pojawiają się krótkie tunele i coraz ciaśniejsze zakręty a ostatni odcinek jest po prostu obłędny. Droga prowadzi w bardzo ciasnym wąwozie o stromych, skalistych zboczach. Całości nie sposób ogarnąć wzrokiem. Na niebo patrzy się pionowo do góry i widać go naprawdę niewiele :). Ruch jest tu dość spory i żwawy a na przydrożnych zatoczkach zatrzymują się samochody z turystami na pokładzie. W ostatnim momencie wyprzedzałem nawet dwa tiry.
Po kilkunastu kilometrach robię przystanek. Miałem wrażenie, że w moim tylnym kole ubyło trochę powietrza i nie myliłem się. W ruch poszedł komresorek od ADVfactory a ja miałem przerwę na dokończenie suszonej szynki zakupionej wczoraj. Przepyszne drugie śniadanie :D. Jadę wyżej i wyżej w kierunku jakiejś przełęczy. W ostatnim momencie zaczynają się nawet serpentyny. Widoki robią się piękniejsze i perspektywa ciekawsza. Co kilkanaście metrów w pionie zatrzymuje się i robię zdjęcia. Dookoła żywego ducha! Po horyzont widzę tylko góry - żadnych miast i miejscowości. Piękny krajobraz.
Mijając najwyższy punkt tej asfaltowej drogi mignęła mi pewna szutrowa dróżka w lewo. Nie wytrzymałem. Szybko zawróciłem motocykl i zacząłem wspinać się szutrową drogą jeszcze wyżej. Kiedy wyjechałem z niskiego lasu na otwartą przestrzeń moim oczom ukazał się cudowny krajobraz. Wjechałem na jedną z polanek na dziko i zrobiłem przystanek żeby nacieszyć oczy tym widokiem. Nie miałem tego miejsca na mapie i dzisiaj żałuje, że wróciłem do asfaltu bo ta szutrowa ścieżka prowadziła jak się okazało na skróty do miejsca, do którego jechałem. Patrząc po googlach to skrót miałby dobre 30 km u podnóża szczytów o wysokości 1600 do nawet 2000m n.p.m.! Nie mogę teraz znieść tamtej decyzji.
Droga szybko zaczyna sprowadzać mnie w dół. Mijam jakąś wioseczkę, w której widok motocykla zrobił jakieś dziwnie ogromne poruszenie pośród podsklepowej społeczności.. Być może byłem jakąś atrakcją w tym miesiącu. Przy drodze znajduję punkt widokowy, z którego widzę w dole miejscowość Savnik. Zjeżdżam serpentynami do miasteczka, tankuję paliwo i robię mała przerwę na wystudzenie. Jest bardzo gorąco. Rzeka płynąca przez tę miejscowość jest przeraźliwie czysta i mieni się cudownym turkusowym kolorem. Tutaj zaczynam poszukiwania drogi, która wg mapy ma być gruntowa i wiedzie w kierunku kanionu jeziora Pivskiego ale po jego prawej stronie. Chciałem uniknąć nadkładania asfaltowej drogi i jechania do Pivy tradycyjnie drogą E762 od południa. Wg papierowej mapy wszystko było możliwe więc spróbowałem.
Dla spostrzegawczych - to nie jest basen! To jest rzeka płynąca przez Savnik. |
Początkowo wąska droga prowadzi przez teren płaskowyżu, następnie wspina się nieco i przybliża na skraj wąwozu rzeki Bukovica. Sądząc po wcześniejszych znakach jest tu mały ośrodek raftingu a na odcinku dobrych kilkunastu kilometrów bezpośrednio przy rzece nie ma żadnej drogi. Bukovica wpada później do jeziora Pivskiego. Miejscami droga znajduje się około 400 m ponad lustrem rzeki! Widoki są niesamowite mimo iż charakter wąwozu nie pozwala zobaczyć samej rzeki na jego dnie. Po kilkunastu kilometrach asfalt się kończy i zaczyna się zabawa :).
Przystanek na studzenie i suszenie. |
Po prawie godzinnej jeździe docieram do jaśniejszej, szutrowej nawierzchni. Kierunek drogi zaczyna stale prowadzić w dół. Czuję, że niedługo dotrę do celu. Nagle moim oczom ukazuje się gość który prowadzi rower. Jest sam. Wyraźnie gęba nietutejsza. Ja jadę w dół, on idzie pod górę. Zatrzymuje się i witam z rowerzystą. Okazuje się, że facet jest z Niemiec, przyleciał z rowerem do Belgradu i jeździ sobie. Ma mały plecaczek na sobie i mały, jeden! pakunek na bagażniku. Żadnych sakw, worów itp.
- Znasz drogę którą jedziesz? Będziesz miał tu jeszcze ze 20km i się trochę pogorszy - mówię do niego.
- Wiem wiem, jadę takimi drogami od Zablijaka - odparł i rozbroił mnie tym.
- Aaa... to masz wodę? starczy Ci? Jest 37 stopni a po drodze cienia niewiele. Mam zapas wody, mogę Ci dać całą butelkę.
- Nie nie...dzięki. Za dużo ciężaru.... ale jakbym mógł się napić to byłoby świetnie.
Podaję towarzyszowi butelkę i po chwili dalej pytam (plecak miał niewiele większy od camelbaga):
- Może chcesz czekolady? albo prowiant jakiś, mam co nieco.
- Nie nie - odpiera z uśmiechem - mam też czekoladę ale jest pitna w takich warunkach :)
Śmiejemy się przez chwilę. Stałem z nim i rozmawialiśmy przez dobre 20 minut. Żegnamy się z uśmiechem, życząc szczęśliwej podróży i każdy rusza w swoją stronę. Jestem pełen podziwu dla gościa.
Szutrową drogą zjeżdżam po stromych zboczach do jakiejś miejscowości. Zaczyna się asfalt. Po pewnym czasie moim oczom ukazuje się kolejny głęboki wąwóz i turkusowe lustro jeziora Pivskiego. Dojechałem bez problemu i był to jak do tej pory najciekawszy odcinek w Czarnogórze.
Jadę na samo dno ale jak się okazuje stąd nie ma drogi wzdłuż jeziora. Muszę się wdrapać na szczyt drugiego brzegu, wpiąć w drogę E762 i dopiero po kilku kilometrach docieram do słynnego mostu. Poziom wody jest bardzo niski. Jadę prawym brzegiem drogą po przecinaną licznymi tunelami. Chcę zobaczyć tamę na końcu jeziora.
Po drugiej stronie tamy też jest droga. Wg mojej papierowej mapy dałoby się okrążyć drugą stroną jezioro i wrócić do miejscowości Pluźine na południu zbiornika. Przejeżdżam na drugą stronę i próbuję. Po kilku kilometrach jazdy drogą, na którą spadają skały z palących się nade mną terenów docieram do małej wioski. Tu droga się kończy i nie widzę szans na kontynuację jazdy. Jest mała ścieżka ale to nie na mój motocykl. Wracam.
Odbijam na Żablijak i jadę plątaniną zakrętów i tuneli wysoko w górę. Po drodze odbijam na słynnym skrzyżowaniu w "tunelu z dziurką". Widoki zapierają dech w piersiach.
Wydostaje się z wąwozu i powoli wjeżdżam do parku narodowego Durmitor. Jest pięknie. Okolica dzika a przestrzenie puste. Dookoła tylko natura i góry. Jadę cieniutka i krętą dróżką co raz wyżej i wyżej. Banan na twarzy to mało powiedziane:). Z kilometra na kilometr z krajobrazu znikają nieliczne drzewka i robi się co raz bardziej księżycowo.
Ku mojemu niezadowoleniu w powietrzu stale unoszą się spore ilości dymu co ogranicza znacznie widoczność. Jednak w pewnych momentach, przy zachodzącym czerwonym słońcu obserwuje się pewien magiczny i niespotykany klimat.
Na przełęczy robię mały odpoczynek na czekoladę. Wychodzę też nieco wyżej żeby choć chwilę podziwiać to wszystko z troszkę innej perspektywy. Jest zimno i wietrznie ale z mojej gęby uśmiech nie znika choćby na chwilę. Na oglądałem się tego mnóstwo w internecie, w przewodnikach i w relacjach innych... Teraz stoję tu sam i z ogromną radością trochę temu wszystkiemu nie dowierzam. Mógłby mnie ktoś uszczypnąć :).
Zjeżdżam w stronę Żablijaka. Dojeżdżając do tej turystycznej miejscowości mijam masę domków rodem z podhala z lat 70tych. Na względnie płaskim terenie sterczą trzy i cztero-piętrowe chałupy o bardzo stromych dachach. Każdy domek inny, każdy kryty innym materiałem, jeden stoi bliżej, drugi dalej, trzeci pod kątem. Taki niezbyt malowniczy bałagan. W centrum Żablijaka odnajduję w knajpie parę z Polski. Przyjechali na TDM 900. Jemy wspólnie obiad. Pytam ich o pola namiotowe. Na samym końcu miejscowości tuż przy wejściu na szlak nad jezioro Crno odnajduje malowniczo położone pole namiotowe. Piękne położenie i cudowny widok na góry przeważają - zostaje. Rozkładam namiot tuż przy domu gospodarza, od niego też załatwiam miejscowe piwko. Po jakimś czasie przyjeżdża kolejna para z Polski, tym razem samochodem. Gadamy wspólnie pół nocy, po czym kładę się spać. Nie spodziewałem się, że cokolwiek złego może mi się tutaj przytrafić. Myliłem się.
DZIEŃ 7 - W CZARNOGÓRZE JAK W POLSCE - TEŻ KRADNĄ
Spałem bardzo mocno. Powoli uchylam oko żeby wyjrzeć na świat... widzę, że na zewnątrz już jasno. Dopiero po chwili dociera do mnie, że patrzę na ten świat przez podłużną dziurę wyciętą w podłodze namiotu. Zrywam się w ułamku sekundy i rozglądam po wnętrzu. Nie ma ciuchów! Rozpinam namiot, przedsionek odpięty od szpilek, nie ma jednej z bocznych toreb w pozostałych rzeczach jest bałagan. Motocykl jest ale... zaraz zaraz... nie ma tankbaga - odcięty od motocykla! Wpadłem w szał. Biegnę do właściciela i dre się w niebogłosy, po Polsku, po Angielsku, żądam żeby zawołał policję. Ten wychodzi z domu, razem z pracownikami, nie wiedzą o co mi chodzi. Dopiero jak im pokazałem namiot to zrozumieli. Przy okazji znalazłem też spodnie i polówkę, która leżała w trawie. Wkurwiony potężnie staram się uspokoić i pomyśleć dobrze czego nie mam. Całe szczęście dokumenty, pieniądze i kartę miałem w nocy przy sobie. Aparat był przy głowie więc też go nie zdołali zabrać. Kask!... dopiero co kupiony kask samotnie leżał sobie w namiocie - pozostałe ciuchy na motocykl już nie miały tego szczęścia. Ogólnie straciłem połowę bagaży. Wszystkie ciuchy na motocykl z butami włącznie, przewodniki, mapy, ładowarki, uchwyt do gpsa, rękawice, smar do łańcucha, zapasowe dętki, trochę żarcia, ciepłe ciuchy, podpinki, torbę boczną i tankbaga.
Gostek od pola namiotowego wydawał się bardzo zasmucony zajściem i nie dowierzał, że stało się to pod jego oknem. Zawołali jakiegoś znajomego z Belgradu co ma domek obok, bo tamten ni w ząb po angielsku nie gadał. Zacząłem im wyliczać czego nie mam... i jak to wszystko w ogóle możliwe?! Chodziłem wściekły po polu w nadziei, że coś znajdę po krzakach. Z reguły w takich akcjach złodziej liczy na kasę, dokumenty lub telefon. To wszystko mi zostało. Znalazłem za to kask rowerowy gdzieś w trawie. W jednym końcu pola gościła kamperem rowerowa ekipa z austrii. Oni przyzwyczajeni do swoich warunków wszystko mieli przez noc na wierzchu. Rowery droższe od mojego motocykla spięte linką z marketu chyba za 5 eur. Ten jeden kask to była jedyna rzecz jaką próbowano im zrabować. Ktoś musiał się na mnie zaczaić poprzedniego dnia w miejscowości. Innej opcji nie ma. W zasadzie "zrobili" tylko mój namiot.
Drogowskaz tuż przed kempingiem. Ten "AutoKamp" odradzam. |
Czekam i czekam a tu nic się nie dzieje. Właściciel kempingu łazi w te i we w te z ponurą miną. Co chwile wydzwania gdzieś. Jego sąsiad Serb tłumaczy mi, że w Żablijaku nie ma posterunku policji. Gość będzie dopiero skądśtam jechał i trzeba czekać. Ja wkurwiony siadam na motocykl i objeżdżam okoliczne zakamarki - a nuż coś znajdę. Objeżdżam między innymi inne pole namiotowe gdzie facet przyprawiał świniaka na dzisiejsze ognisko. Jak mówię mu, że z Polski jestem to od razu się uśmiecha i zaprasza na wieczerzę. - Będzie świnia, ognicho, gitara i dziewczyny!- zachęca mnie z uśmiechem. Ja mówię mu co się stało i że szukam swoich rzeczy, może się coś gdzieś leży. - Spałeś w Ivan Do?!- pyta. Ja potwierdzam i mówię, że tam właśnie mnie okradziono. - To już 5 raz w tym sezonie! Nie śpij tam więcej. Śpij u mnie. Ja tu pilnuje a jak w nocy ktokolwiek się zbliża do namiotu to łeb odstrzelę! Miejscowi to wiedzą, boją się. - pokazuje mi z rozbrajającym uśmiechem dwurukę w kanciapie. Niewiele pocieszony wracam do Ivan Do. Po następnych 30 minutach zjawia się cywilny, stary, zdezelowany golf a w nim podobno policjant.
Zaczęło się spisywanie w biurze kempingu. Najpierw moje dane, potem co się wydarzyło, oględziny namiotu, co zginęło, ile to warte, jakie marki, kolory, materiały. Lista była na całą kartkę A4 a kwota za całość opiewała gdzieś na 800 euro. Żona właściciela wypaliła do mnie że ja taki bogaty i w ogóle ile to pieniędzy nie mam na sobie...ja do niej, że 3 lata na to wszystko zbierałem. Nie odezwała się. W trakcie czynności z policjantem przychodzi zapłakana dziewczyna z kampera nieopodal mojego namiotu. Zniknął jej portfel i telefon. Spali w T3 caravelle przy otwartym oknie a torebka była na desce rozdzielczej. Skrajna nierozwaga została przyuważona i wykorzystana. Dziwnie bezpiecznie czuli się Ci złodzieje tej nocy. Po wszystkim Policjant mówi, że małe są szanse na jakiekolwiek efekty a jeśli coś znajdą to zwrócą przez ambasadę. I tyle. Policja też działa jak w Polsce. Poznana wcześniej para z Polski ma również cięcie w namiocie ale nic im nie zginęło. Co ciekawe oni spali z małym miejscowym pieskiem w środku. To też interesujące, że psina nie narobiła hałasu w nocy. Może się nie zna jeszcze a może zna się i to dobrze ale ze złodziejem....
W paskudnym nastroju składam namiot i powoli pakuje to co mi zostało. Najważniejsze jest jedno - w zasadzie mogę jechać dalej. Mam motocykl, pieniądze i dokumenty. Mam też sprzęt do spania (bez namiotu :P), jedną parę butów, szmaciane spodnie na moto i dresik do spania. Ostała się też przeciwdeszczówka, bo była w zamkniętym na klucz kufrze. Mam na czym zrobić żarcie i mam części zapasowe do motocykla. Z drugiej strony pocieszam się, że motocykl będzie sporo lżejszy :). Przed wyjazdem dostaję od Polaków mały nożyk i sztywną ładowarkę samochodową na micro usb - na postoju mnie poratuje w razie czego. Około godziny 12.00 wyruszam dalej. Tutaj moja noga już nie postanie.
Kręcę się jeszcze po Zablijaku i okolicach, objeżdżam śmietniki i inne zakamarki ale nic nie znajduje. Kupuję coś na śniadanie i krem do opalania, który był w tankbagu. Próbuję też kupić ładowarkę do samsunga ale nie mają tu takich rzeczy. Ostatecznie w szmacianych spodniach, trekingach na stopach, żółtej polówce i aparatem na ramieniu (pokrowiec i ładowarkę też ukradli) wyjeżdżam z Zablijaka w kierunku wąwozu Tary. Na wylocie z wioski zatrzymuje się na stacji żeby kupić chociaż mapę papierową Czarnogóry. Nie mam uchwytu ani ładowarki do telefonu więc nawigowanie z gps odpada. Dociera do mnie również, że ze zdjęciami też muszę się ograniczać bo nie wiem na jak długo wystarczy baterii w aparacie. Po kilku kilometrach jazdy w krótkim rękawku już tęsknie za kurtką. Pęd wiatru wyciąga mi koszulkę ze spodni i podwiewa aż pod szyję. Zakładam czerwony, dziurawy roboczy polar, wkładam w spodnie i jadę dalej. Jest znośnie.
Po około dwudziestu kilometrach dojeżdżam do słynnego mostu i kanionu rzeki Tara. Most ma długość 365m i wysokość nad lustrem rzeki 172m. Robi wrażenie. Swego czasu była to największa tego typu konstrukcja w Europie. W powietrzu oczywiście kłęby dymu i widoki średnie. Ja mocno przybity moją sytuacją bawię się tu mocno średnio. Do tego przyjechało parę autokarów z turystami co to wylegli tłumem na środek mostu. Trochę się tu jarmark robi, pamiątki, karteczki, pierdoły. Jadę dalej.
Układając trasę tej wycieczki bardzo chciałem jechać pewnym płaskowyżem, który ciągnie się na południe od wąwozu Tary i prowadzi równolegle. W google maps widać tam dzikie dróżki, na panoramio jest kilka obłędnych fotek. Pomyślałem sobie jednak, że kanion Tary warto przejechać cały wzdłuż, asfaltem. Nie warto. Jechałem tak i jechałem krętym asfaltem jakieś 50 km aż do Mojkowac. Przez dym niewiele było widać, a to co widać jakoś nie urywało jaj. Jakiś taki zwykły wąwóz i tyle. Kanion Morace robił większe wrażenie. Być może odcinek rzeki w Parku Narodowym Tara miał bardziej spektakularne okolice jednak nie było mi już po drodze. W ogóle Czarnogóra z racji nieszczęsnej przygody zbrzydła mi nieco i już myślami byłem w Albanii. Podjąłem decyzję, że trzeba by jeszcze dzisiaj opuścić Czarnogórę.
Cały czas obmyślałem strategię podróży bez sprzętów, które straciłem. Jechałem i myślałem. Z każdym kilometrem docierał do mnie komizm sytuacji w jakiej się znajdę po wjeździe do Albanii. Jak tylko przekroczę granicę asfalt się skończy a odcinek do Hani Toti jest ponoć wymagający. Ja będę bez ani jednej łatki do dętki, bez ciuchów z ochraniaczami i w ogóle trochę w dupie będę.
W Mojkowac wjeżdżam ponownie na drogę E80, tę co prowadzi przez kanion Morace do Podgoricy. Rozważam powrót do stolicy żeby zaopatrzyć się w niezbędne gadżety, chociażby te na wypadek kapcia. Wjeżdżam do miejscowości Kolasin w poszukiwaniach miejsca gdzie mógłbym kupić smar do łancucha czy łatki do dętek. Nie ma tu jednak takiego zaopatrzenia. Wracam do E80 i jadę do Podgoricy. Gryzę się z myślami bo ślinka mi cieknie na albańskie szutry. Perspektywa kolejnej nocy w Czarnogórze zniechęca mnie jednak ostatecznie. Zawracam. W Kolasinie odbijam na zachód, w kierunku Andrijevicy. Jeszcze dzisiaj bedę w Albani! Raz się żyje.
Przełęcz przed zjazdem do Adrijevicy - tradycyjnie już morze dymu na horyzoncie. |
Przed Andijevicą przejeżdżam przez przełęcz na wysokości około 1600m n.p.m. Podobno jest stąd cudowny widok, jednak ja upajam się atmosferą niebieskiego dymu po horyzont. W Andrijevicy robię małe zakupy, pytam o smar ale nic z tego i jadę dalej do Gusinje. Jadę bez nawigacji ale z mapą idzie mi doskonale. W napotykanych miejscowościach i tak nie ma zbytniego wyboru kierunków do jazdy.
Andrijevica |
Jezioro Plavsko |
Z czystej ciekawości zajechałem do miejscowości Plav |
Droga do Gusinje |
... i kolejne 5km do granicy z Albanią. Asfalt się kończy ale jedzie się już po podbudowie pod nową drogę. Słońce zachodzi a ja przerywam spokój pogranicznika czarnogórskiego. Bez problemów wjeżdżam dalej. Podjeżdżam do albańskiej kontroli a tam w telewizorku leci jakieś muzyczne gówno z MTV. Śmiesznie to wygląda. Jadę do kraju gdzie połowa dróg to szutry, jestem w czarnej dupie, góry dookoła i pełna dzikość nic tylko cieszyć się tym krajobrazem, a tu Pan celnik teledyski muzyczno-cyckowo-gołodupowe sobie zapuszcza :). W sumie to go rozumiem, dla niego to codzienność. Oddaje mi paszport, wychodzi, o coś pyta ale ja ni w ząb. Uśmiecha się i każde jechać dalej. Szlabanu nie podnosi - każe ominąć :)
Jestem w Albanii. Dookoła strome zbocza gór a przede mną zachodzące w dymie czerwone słońce. Jadę powolutku, jakbym nie chciał zmącić hałasem tego pięknego krajobrazu. Gęba kręci mi się na około. Hura! Już jestem w Albanii :).
Jadę dalej i po jakimś czasie zaczyna się asfalt. Mijam skrzyżowanie z drogą do Szkodry, jednak kieruje się dalej w nadziei, ze znajdę jakaś miejscówkę do spania. Dojeżdżam do Vermosh. Krótki objazd przez wiochę i udaje mi się znaleźć miejsce na nocleg. Jest tu fajny kemping... jeśli można to tak nazwać, z domkiem na drzewie. Starszy jegomość organizuje tu noclegi, jest miejsce na namiot ale są też pokoje. Jakoś na migi się dogadujemy, gość oferuje mi jedzenie ale ja odmawiam. Dziś skromnie chińską z Radmoia mam w menu. Zaprasza mnie do domku na drzewie i częstuje piwem. Próbujemy coś gadać ale średnio się klei. Całe szczęście gość jest bardzo pozytywny, ciągle się uśmiecha i jest "ok, no problem... ok ok" :)
Na całej działce jest plątanina rur i rurek, z których cały czas woda skądś dokądś płynie. Są też armatki nawadniające trawę i nawet mały basen! To miejsce jest w całości wypełnione dźwiękami strzelających armatek wodnych. W domku na drzewie jest też mała drewniana beczka wypełniona puszkami z piwem i napojami. Do beczki cały czas wlewa się zimna woda jednym wężem a drugi robi za przelew. Taka miejscowa lodówka. Uroku dodaje żarówka, której natężenie ciągle się zmienia. Prawdopodobnie prąd mają tu napędzany przez wodę a napięcie nie jest w żaden sposób stabilizowane. Po migowych konsultacjach udaje mi się zorganizować nawet mycie w zimnej wodzie w łazience gospodarza. Po zachodzie słońca robi się bardzo zimno a ja szybko kładę się spać. Jest lekko po 21. Namiotu nie rozkładam bo i tak nie ma po co. Zasypiam jak kamień... jestem już w Albanii a wszystko co można mi ukraść mam przy sobie albo w zamkniętym kuferku :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz