Pomysł na tę wyprawę powstał w szkolnej ławce kiedy jeszcze siedziałem w gimnazjum. Miałem wtedy może 15 lat, jeździłem namiętnie motorowerkiem Honda NS-1 i marzyłem o wielkiej podróży. Razem z kumplem ustaliliśmy wtedy cel i środki: Grecja i motocyklem. Czas? W rok po studiach, na liczniku będziemy wtedy mieć 26 lat. Doskonały czas żeby coś klawego zmajstrować zanim przyjdzie dzieci bawić.
Przez następne lata wiele się działo. Były wyjazdy różnej maści, podróże mniejsze i większe, studia i inne tym podobne, życiowe ścieżki. Kumpel poszedł trochę w inną stronę ale ja tematu nie odpuściłem. Po drodze zmieniały się też pomysły na przebieg podróży. Na czytałem się i naoglądałem sporo o Chorwacji, Czarnogórze, Albanii. W pewnym momencie pozbyłem się również motocykla, mojej poczciwej małej Tenerki. Byłem jakiś czas bez moto. Czas zaczął sobie robić jaja i szalenie wszystko przyspieszyło. W lipcu 2011 roku znalazłem do kupienia Hondę Africa Twin, przez którą nie mogłem spać. Piękna, młoda i w TYM! malowaniu. Wisiała trochę na allegro, nawet sobie fotkę w telefonie nosiłem... potem cena spadła o tysiąc. Pomyślałem sobie - musi być moja! Zapożyczę się a wezmę. I jak powiedziałem tak zrobiłem. Nowy motocykl przywołał na nowo i ze zdwojoną siłą plany o pierwszej większej podróży. Zaczęło się planowanie na dobre.
W międzyczasie padło kilka tysięcy kilometrów na zapoznanie z nowym motocyklem ( po części jest to przedmiot tego bloga :) ). Było też mnóstwo pracy i uwagi poświęconej na dopieszczenie i przygotowanie motocykla do podróży pod względem technicznym. Wymiany, serwisy, części zamienne, sposoby mocowania bagażu, wszystko to zajmowało mi każdą wolną chwilę na kilka tygodni przed wyjazdem. Chciałem żeby nie było ani jednego słabego punktu. Motocykl ma mi służyć przez ponad 6000 km i dwa tygodnie codziennej wyrypy. Pod koniec września 2012 wyruszyłem sam w podróż dookoła Adriatyku. Grecja przestała być celem samym w sobie. Celem stała się podróż przez Bałkany i powrót przez Alpy.
Tak prezentuje się zaplanowana trasa. Plan był taki aby możliwie jak najczęściej jechać przez góry, z dala od wielkich miast.
Pokaż WKOŁO ADRIATYKU 2012 na większej mapie
DZIEŃ 1 - MASA KILOMETRÓW I DUPA W CEGŁĘ
Jest sobota rano. Dzień nie zapowiada się słonecznie. W garażu pakuje ostatnie graty,smaruję łańcuch, przypinam klapki i parę innych pierdół. Krótkie pożegnanie i pierwsze 200m na stację benzynową. Wacha chlupie pod korkiem, zapinam pierwszy bieg i ruszam. Mijając jak co dzień te same skrzyżowania, nie dociera do mnie, że jeszcze dziś będę w Chorwacji.
Z Wrocławia wyjeżdżam koło 8.00 rano. Powolutku i spokojnie toczę się w kierunku Kłodzka. Obciążony motocykl inaczej się prowadzi, inaczej przyspiesza i hamuje. Trzeba kilkudziesięciu spokojnych kilometrów żeby się przestawić. Przed Boboszowem, zajeżdżam na stację benzynową. Dla pewności sprawdzam wszystkie troki i cały bagaż. Nie mam przecież pewności czy przyjęta przeze mnie opcja załadunku poradzi sobie z jakością dróg w Polsce.
Obok stacji benzynowej jest kanciapa z kantorem i winietami. Kupuję na wszelki wypadek parę set czeskich koron ale winiety na Austrię odpuszczam bo wydają się być ciut za drogie. Czechów uwielbiam za to, że jednoślady nie muszą mieć winiet na autostradach :). Tankowanie olewam bo jest straszna kolejka puszek a z nieba zaczyna się sączyć deszczyk. Przeciwdeszczówka zostaje w kufrze w nadziei, że to tylko przelotne opady. Ruszam dalej.
W Czechach przestaje padać ale asfalt jest cały czas mokry. Poruszam się wcześniej ustaloną trasą po lokalnych drogach i tu świetnie sprawdza się Locus Pro na moim telefonie. Wspaniała i tania ręczna nawigacja. Trzeba co prawda zaglądać wzrokiem i kontrolować pozycję ale ma to swoje zalety. Po pierwsze trasy nie wyznacza bezmyślnie jakiś system, w związku z czym nie wywiezie mnie w pole, a po drugie mam większą świadomość mijanych miejsc, muszę kontrolować miejscowości i kierunki jakie wybieram.
Jadę tak kilkadziesiąt kilometrów, mijam piwny Litovel i w Olomoucu odbijam już na dwupasmową ekspresówkę na Brno. Robi się co raz bardziej nudno :P. Po następnych klikudziesięciu kilometrach zaczyna się już autostrada. Mimo nudnej charakterystyki jazdy uśmiech zagościł na mojej gębie na stałe. Jadę szybko, bez korków, płacić nie muszę, nic się nie psuje, spalanie niskie i z każdą minutą dalej od domu. Ku przygodzie!
W Brnie kieruje się na południe, gdzie za następne chyba prawię 200km będę wjeżdżał do Austrii za miejscowością Mikulov. Pędzę trzema pasami, nudy jak cholera, dupa zaczyna stękać a temperatura powietrza skoczyła powyżej 30 stopni. Zatrzymuje się przed granicą, kupuję bez problemu i taniej jak u nas siedmiodniową winietę dla motocykli. Moja Afryka dostaję piękną wlepę na czachę i grzejemy dalej do Austrii. Jak do tej pory zero problemów, spalanie przy 110-120 na autostradzie wynosi 5,2 l na sto km.
Austrię przejeżdżam migiem. Mijając Wiedeń trochę mnie korciło, żeby zajrzeć do centrum ale jak przywołałem obrazy Durmitoru widziane w internecie to jakoś mi szybko przeszło. Na południe od Grazu robię pierwszy dłuższy przystanek. Tyłek mocno już oberwał. Leże sobie na drewnianej ławeczce, pije wodę i wcinam żelki. Dokoła mnie sami wakacyjni podróżni w puszkach i kamperach. Tuż za granicą Słoweńską zjeżdżam z autostrady, bo nie chcę płacić za winietę. Miałem to zrobić przed granicą ale poplątałem zjazdy. W efekcie jadę kawałek drogą płatną do Sentilj i tam odbijam na wschód na drogę nr 438. Tempo jazdy wyraźnie spada ale za to jazda przestaje mnie nużyć. Niebo nade mną jest nieskazitelnie czyste, powietrze ani drgnie a termometr od RAFWRO jarzy się okrągłą liczbą 35. Jest mega gorąco. Po kilkudziesięciu kilometrach docieram do drogi 433 i jadę na południe. Toczę się spokojnie 80-90km/h. Za miejscowością Lenart wjeżdżam na drogę 229 i lecę do Ptuj. Dopiero za tą mieściną wpinam się do międzynarodowej E59, która do Chorwacji nie jest płatna. Zaczynają się wzniesienia, drobne górki, robi się chłodniej. Do tej pory Słowenia minęła mi jak czysta kartka papieru. Nie pamiętam żadnego obrazu z tej krainy. Po prostu nuda.
Zgrzany jak pies docieram do granicy chorwackiej. Zrzucam ciuchy, smaruję łańcuch i odpoczywam chwilę. Dalej już tylko odprawa paszportowa i w drogę. O końcu sezonu daje znać ogromna kolejka samochodów i autokarów czekająca na odprawę na przeciwległym pasie. Ja po 5 minutach jestem już w Chorwacji.
Jadę oczywiście opłotkami. Wolniej ale ciekawiej i nic nie kosztuje. Po kilku kolejnych godzinach i paru nie trafionych drogach w końcu dojeżdżam do masywu Medvednica. To miał być pierwszy górski punkt całej wycieczki. Spory masyw górski, u podnóża którego znajduje się Zagrzeb, stolica Chorwacji. Nie spodziewałem się tylko, że jest tu tyle dróg i wszędzie można wjechać, ze szczytem włącznie.
Widok ze szczytu Medvednica na zachód |
Widok na Zagrzeb |
Na szczycie krótka przerwa i spacerek na rozprostowanie tyłka i kości. Temperatura na szczycie jest wreszcie przyjemna i akceptowalna. Czuję, ze jestem już mocno zmęczony. Zjeżdżam serpentynami do Zagrzebia. Tu ponownie robi się gorąco. Jestem w centrum ale jakoś nie bawi mnie perspektywa samotnego wieczoru w Zagrzebiu więc decyduje się jeszcze dzisiaj jechać w stronę Plitvickich Jezior. Ze stolicy pognałem kawałek autostradą. Po drodze zrobiło się ciemno. Przy bramkach znów widze korek na przeciwległym pasie, prawie 2km. Ja biorę bilecik w 5 sekund i grzeję dalej aż do Karlovac. Tu odbijam na jedynkę i jadę dalej. Myślałem, ze dojadę aż do Plitvickich Jezior ale zmęczenie zrobiło swoje. Od ponad dwóch godzin jechałem po zmroku, krętą, zwykłą drogą. Mam za sobą 930km. Na wysokości Bakovac przydrożny hotelik z kamperami na parkingu jest dzisiaj metą.
Zatrzymałem motocykl i zwlekam się z motocykla. Idę do ludzi, którzy stoją przy wielkim zamkniętym palenisku, w którym piecze się kawał świniaka. Zagaduję po angielsku a oni nic. Z tyłów restauracji wychodzi starszy jegomość i coś do mnie mówi. Ja swoje on swoje. W końcu na migi i ze słowami klucz w postaci "zelt" i "duszzz" udało mi się nawiązać kontakt. Facet odpala małego chińskiego pierdzipęda i każe jechać za nim. Wjechaliśmy na tył knajpy a tam wielkie pole z dużym zagłębieniem. Gość do mnie że gdzie się położę tam moje. Ja ciągnę dalej temat "duszzz". Wszystko się da - pełen serwis. Na polu były też 3 eleganckie domki drewniane z łazienkami. Wszystkie już puste. Dostałem więc do jednego klucz i miałem swoją prywatną toaletę. Przy meldunku zanabyłem pierwsze chorwackie piwko Ożujsko i wróciłem rozbijać moje małe królestwo. Aha, zapomniałbym, nocleg za 5eur.
elegancka miejscówka na tyłach przydrożnego hotelu |
Hotel od frontu, przy samej drodze nr 1. |
DZIEŃ 2 - CHORWACJA TO NIE TYLKO MORZE
Wstaję wcześnie. Zawsze mam ten problem. Jak jestem w domu i trzeba do roboty chadzać to się zwlec z łóżka nie można. Jak się kima w terenie i pod namiotem to nagle człowiek o 6 sam się budzi, a dzień wcześniej na pysk padł po 23 przecież. Słońca jeszcze nie ma, jest przyjemny, ostry chłód. Łażę tak w samych gaciach i robię zdjęcia. Słoneczko zaczyna się wychylać. Krajobrazy dookoła nie są nadzwyczajne ale po roślinności da się poznać, że to nie Polska. Zbieram graty, oddaję klucze i butelkę, żegnam się z gospodarzem i ruszam w drogę. Odgłos pracującego silnika na krętej drodze, promienie słońca rozgrzewające chłodzone porannym wiatrem ciało i kolejne kilometry na południe napawają mnie szczęściem.
Wiadukt w miejscowości Slunj |
Powoli i spokojnie, delektując się jazdą we wschodzącym słońcu, docieram do Plitvitkich Jezior. Sporo o tym miejscu słyszałem. Jedni polecają, drudzy odradzają. Zatrzymałem się przy jednym z wejść i czytam sobie, że to jest kilka tras, że to tyle kosztuje, że tyle trwa itd. Trzy godziny bez moto? :P. Motocykl zostawić mogę tylko na strzeżonym parkingu za tyle a tyle eur itp itd. Pojechałem dalej drogą w nadziei, że uda się trochę tych jezior liznąć z jakiegoś punku widokowego. Nie ma co się jednak łudzić. Cały ten biznes jest tak pomyślany, że jak nie zapłacisz to nic nie widzisz. Nawet namiastki.
Ja jednak nie dałem za wygraną. Znalazłem na mapie i googlach drogę dziką, którą dałoby się objechać to wszystko i dotrzeć do ostatniego jeziora od strony południowej. Szybka lokalizacja odpowiedniej drogi i już poczułem adwenczer :D.
Wynalazłem piękną ścieżkę przez lasy, wzgórki i łąki. Po drodze wioska może z 5 domów, do których dojeżdża ta gruntowa droga. Jadę dalej. W sumie ponad 20 km pięknej, dzikiej trasy przez naturę. Droga później dołączyła do cudownego strumienia. Potoku wody tak krystalicznie czystego jakiego moje oczy jeszcze nie widziały. Udało się, myślę sobie. Dojechałem do południowego jeziora od południa. Już widzę szlaban, przed którym stoi jakieś małe endurko. Wcześniej poza miejscowymi w wiosce nie spotkałem nikogo. Gaszę silnik, w okół cisza. Żadnych samochodów, żadnego traktora, ludzi, po prostu cisza. Wyciągam aparat z tankbaga, odwracam się w kierunku zejścia do jeziora a na drodze stoi pani w uniformie. Patrzy na rejestrację i pyta czy ja po angielsku tego. Ja mówię, że tego i dzień dobry i w ogóle z uśmiechem. Ona również z uśmiechem, że tu nie powinienem być, bo wcześniej jest zakaz i że tu jest park narodowy i że trzeba zapłacić żeby wejść. A ja jej, że ja tylko foto i zmykam. Nie, nie, żeby zrobić foto też trzeba zapłacić. No to ja do niej z uśmiechem, że mnie już w tej chwili tu nie ma i w zasadzie niech będzie, że mnie tu nie było w ogóle. Ona uśmiecha się i jest ok :). Zawijam z powrotem i gdzieś przy opuszczonej szopie smaruję łańcuch i odpoczywam. Dobrze, że nie chciała mandatu wlepiać.
Nie wracam tą samą drogą. Dojechałem do wiochy Plitvicki Ljeskowac i jadę dalej doliną, wzdłuż potoku aż do drogi nr 52. Następnie przesuwam się na południowy wschód z powrotem do drogi nr 1 i do miejscowości Korenica. Droga jest cudowna. Dookoła rozpościerają się niewysokie, zakrzewione pagóry. Po horyzont nie widać śladów cywilizacji. Nie spodziewałem się, że gdzieś w głębi Chorwacji może być tak pusto.
W dolince droga nr 25 za Korenicą |
Za Korenicą wybieram drogę nr 25 i jadę w kierunku Gospić. Po drodze, przy podjeździe na przełęcz, na jednym z nawrotów upierdzieliła mnie osa. Kiepskie doświadczenie, zwłaszcza, że jeszcze długo nie będzie większej miejscowości a ponadto nie wiem czy to była "tylko" osa. Trochę zmartwiony bólem szyi jadę dalej. Po drodze ponownie puste ogromne przestrzenie i malownicze krajobrazy.
Do Gospić nie dojeżdżam. Odbijam wcześniej w prawo i jadę w kierunku jeziora Kruscica. Widziałem to jezioro wcześniej tylko na googlach ale zaciekawiło mnie. Okazało się, że było warto :).
Tutaj kończy się asfalt. Jedziemy w lewo. |
Dojście do brzegu z reguły kamieniste, bardzo strome. Zdarzały się odbicia dróg, a raczej ścieżek, które być może prowadziły na jakieś wygodne wybrzeże. Ja jednak byłem w drodze do parku Velebit a jezioro było tylko przejazdem. Szutrowa dróżka objeżdża jezioro od południa, zachodu i północy. W pewnym momencie wspina się naprawdę wysoko stromym i niebezpiecznym podjazdem a z góry widać zaporę na jeziorze. Mijam najwyższy punkt i droga zaczyna prowadzić w dół. Po prawej stronie, w dole mijam zaporę i droga skręca w kierunku północno-zachodnim. W ten sposób, po kilku ładnych kilometrach szutrowego, stromego zjazdu docieram do asfaltowej drogi na dnie doliny. Skręcam w lewo. Wiem, że za kilkanaście kilometrów wjeżdżam do parku Velebit. Jadąc równomiernie pod górę, rozglądam się po objętych pożarem zboczach dolin. Miejscami jadę w gęstej zasłonie dymnej.
Furtka Velebitu. Dalej już tylko wyżej i tylko szutrem. |
Po kliku ładnych kilometrach szutrowego podjazdu docieram do drogi asfaltowej. Tu lekkie zdziwienie, bo nie spodziewałem się, że tak wysoko pozwalają tu jeździć czymkolwiek. Szuter wpina się w asfalt dokładnie na nawrocie jednej z serpentyn. Tu mapa trochę już głupieje, nie widzę tych dróg. Pojechałem najpierw w prawo - fotki, ochy i achy, potem zawróciłem i jechałem na czuja. Zastanawiało mnie dlaczego od jakichś 15 minut nie ma słońca. W pewnym momencie słyszę grzmot między chmurami, zaczyna padać. Miałem kolejny dowód na to jak szybko pogoda w górach potrafi się obrócić o 180 stopni. Do tej pory miałem lato w pełni i upał 30 stopni. Na postoju szybko zakładam przeciwdeszczówkę, chowam gpsa i ubrany toczę się dalej. Temperatura spadła do 18 stopni.
Dalej było już tylko gorzej. Jechałem w chmurze z marną widocznością a pioruny waliły w drzewa gdzieś obok mnie. Temperatura spadła do 10 stopni. Jak w lipcu nad polskim morzem :P.
Teraz jestem już pewien. Zjeżdżam do drogi nr 8, nad samym wybrzeżem. W miarę jak chmury się podnoszą, przestaje padać a moim oczom ukazuje się piękny, surowy i dziki skalisty krajobraz wybrzeża. Tego jeszcze w swoim życiu nie widziałem. Jadę ze szczęką otwartą powoli w dół, co chwilę zatrzymując się i chłonąc oczyma ten cudowny krajobraz. Jest piękne. Dojeżdżam do ósemki i jadę wybrzeżem na południe. Droga wije się jak żmija wzdłuż skalistego wybrzeża. Zakręty, jak w Wąchocku - można swoją własną rejestrację przeczytać. Dojeżdżam tak do Karlobag i odbijam w lewo na drogę nr 25. Tędy wspinam się na przełęcz z ładnym punktem widokowym. Chwila odpoczynku.
Jadę dalej drogą 25, ponownie w kierunku Gospić. Jedak nie mam zamiaru jechać do miasta. Według mojej mapy gdzieś po drodze powinno być odbicie na drogę prowadzącą wgłąb gór. Udaje mi się znaleźć właściwą drogę i powoli jadę wzwyż. Dalej nie mam mapy, mam tylko kierunek, w którym powinienem się przesuwać. Jadę na nosa. Droga zaczyna wić się stromo i co raz wyżej serpentynami. Pojawiają się znaki o minach i zakazie łażenia na dziko po lesie. Pogoda ponownie zaczyn się psuć. Deszcz powrócił, tak samo jak mgła.
Pierwsza próba po 25km leśnych duktów skończyła się w miejscu zrywki drzew. Jest naprawdę pusto i dziko. Ślepa uliczka, dalej się już nie da. Wcześniej był jeszcze inny zjazd. Wracam do krzyżówki i próbuję jechać w innym kierunku. Po kolejnych kilkunastu kilometrach leśnych szutrowych serpentyn dojeżdżam znowu do ślepego placyku. Stąd prowadzi już pieszy szlak na jeden z wyższych w okolicy szczytów. Sądząc po piktogramach startuje się stamtąd też na paralotniach. Niestety dalej się nie da jechać. Pogoda nie rozpieszcza, na dodatek dzień chyli się ku końcowi. Powoli kończy mi się paliwo więc kolejne próby eksploracji mogą się skończyć zbyt zabawnie. Miałem plan dojechać przez te góry aż do masywu Paklenicy i wg niektórych mapek, ba! nawet wg mojej papierowej, drogowej mapy Chorwacji dałoby się to zrobić! Niestety zarządzam odwrót do asfaltu, który trwał prawie godzinę i pochłonął chyba ze 35 km. W drodze powrotnej rozpogadza się. Tak jakby pogoda dawała znak, że decyzja o odwrocie była słuszna :). Asfaltem ponownie wracam do Karlobag nad samym morzem. Częściowo zawiedziony jadę dalej ósemką na południe i rozglądam się za miejscem na nocleg. Jest już późno a słońce pięknie chowa się za horyzont oświetlając żywą czerwienią skaliste wybrzeże.
Po drodze zatrzymuje się w jednej z mieścinek. Na parkingu stoi duży GS na niemieckich blachach. Witam się z gościem, parę słówek i idziemy w swoją stronę. Czekolada idzie w ruch a ja czuję, że mój tył odpoczywa. Podchodzi do mnie miejscowy gość, trochę po pięćdziesiątce i pyta skąd jadę i dokąd. Zaczyna opowiadać o okolicy, o Chorwacji, o elektrowni wodnej Tesli i parku Krka. Mówi też, że lato się kończy i jutro będzie Bura - bardzo silny wiatr wiejący z gór do morza. Podobno nawet ósemka bywała zamykana dla ciężarówek bo wiatr potrafił je przewracać. Dzisiaj też było wietrznie... ale prawdziwy wiatr jeszcze przyjdzie mi poczuć :).
Kilkadziesiąt kilometrów szalonych zakrętów sprawia, że jestem mocno zmęczony. Mocno boli mnie też tyłek. Zaraz za miejscowością Tribanj znajduję malutkie pole namiotowe z trzema kamperami. Miejscówka znajduje się nad samą wodą. Niewiele myśląc instaluje się tutaj. Starszy pan, który to prowadzi wskazuje mi miejsce i inkasuje zawrotną kwotę 7eur. Jest prysznic, prąd, pełna kultura. Rozbijam namiot i robię zdjęcia burzy, która szaleje nad tym samym wybrzeżem tylko jakieś 100 km na północ. Obok mnie stacjonuje kamper małżeństwa z Niemiec. Akurat robiłem zdjęcia przy ich samochodzie. Kobieta pyta mnie czy rozmawiam po angielsku. Następne pytanie brzmiało: "Czy napijesz się piwa? tylko, że mamy jedynie niemieckie". Nie śmiałem odmówić. Siedzieliśmy tak i gadaliśmy przeszło dwie godziny gapiąc się w blask burzy w oddali i gwiazdy czystego nieba nad nami.
DZIEŃ 3 - CHORWACJA TO RÓWNIEŻ GÓRY I PUSTE PRZESTRZENIE
Noc była ciężka. Miałem wrażenie, że w ogóle nie spałem. Było stosunkowo ciepło ale bardzo wietrznie. Teraz wiem, że podstawowym wyposażeniem dla chętnych, wybierających się w te strony jest komplet porządnych, sztywnych szpilek aluminiowych i kawałek dobrego sprzętu do ich wbijania. Średnio co godzinę wiatr smagał moim tropikiem na prawo i lewo na skutek czego moje stalowe szpilki fruwały co i raz po okolicy. Noc spędziłem więc na ich cogodzinnym szukaniu z czołówką na łbie i próbach ponownej instalacji w zbitym, kamienistym gruncie.
Ranek natomiast wynagrodził niedogodności nocy. Obudziłem się oczywiście z automatu jeszcze zanim słońce zaczęło operować. Chwilę później moim oczom ukazała się wyspa Pag, po przeciwległej stronie akwenu, która zaczęła pięknie mienić się światłem wychylającego się zza gór słońca. Pole namiotowe było również pełne małych psotników, które zaglądały wszędzie, właziły do namiotu, wąchały każdą najmniejszą rzecz ale za nic nie dały się złapać, oswoić i pogłaskać.
Dzień zaczynam od skromnego śniadanka i kawy. Malutką, poręczną kawiarkę typu włoskiego specjalnie zakupiłem na potrzeby tej wyprawy. Dzień rozpoczęty taką kawą zupełnie inaczej wygląda :). Pakuje się niespiesznie i wyruszam dalej na południe drogą nr 8. Pierwsze kilometry mijają na kolejnych szalonych zakrętach nadbrzeżnej magistrali. Mimo słonecznego dnia pogoda jest bardzo wietrzna. Jadę powoli i ostrożnie. Za każdym zakrętem czai się nagły podmuch, który rzuca motocyklem po całej drodze. Trzeba uważać.
Szybko docieram do miejscowości Starigrad i po przydrożnych znakach wiem, że gdzieś obok jest park narodowy Paklenica. Odbijam w lewo i jadę wąską ścieżką w stronę wąwozu. Po kilku kilometrach całuję szlaban i dowiaduje się, że dalej mogę jeszcze 5 km jechać ale trzeba zapłacić. Potem już tylko z buta. Tradycyjnie już odpuszczam temat z zamiarem poszukiwania innych, alternatywnych ścieżek :).
I tak oto, parę kilometrów dalej, na jednym z wiraży zaintrygowała mnie asfaltowa, wąska dróżka w lewo. Niewiele myśląc odbiłem w lewo. I już jadę w górę, a gdzie? to się okaże :P
Wyjeżdżam na przełęcz i dopiero tutaj czuje co to znaczy Bura! Wieje tak mocno, że musiałem zaparkować motocykl równolegle do kierunku wiatru. Sam chodzę złamany w pół pod kątem 45 stopni. Ciężko ustać na nogach.
Mimo to jadę dalej. Droga zapowiada się bardzo ciekawie a przede wszystkim prowadzi mnie całkiem wysoko w górach. Jest cudownie! Przejeżdżam przez malowniczą dolinkę, gdzie znajdują się dwa małe letniskowe domki z kamienia i pokonuję kolejną, wysoko położoną przełęcz. Następnie zjeżdżam serpentynami i docieram do kolejnej szutrowej, bardziej uczęszczanej drogi. Zrobiłem w takiej scenerii ze 40 kilometrów, jak nie więcej! Kieruje się w dół i stale chłonę piękne krajobrazy wokół. Przejeżdżam nad wjazdem do tunelu autostrady A1 i toczę się do miejscowości Obrovac. Po drodze kolejny dowód na to jak tu czasem pusto. Stoję przed skrzyżowaniem z drogą nr 54, na środku jezdni (skrzyżowanie za mną), robię foty. W ciągu 5 minut przejechało może jedno auto :P. Za motocyklem masyw, w którym sobie brykałem. To tak jakby w niższe partii Tatr wjechać... tylko, że u nas to się nie uda.
Dalej cisnę już przelotem drogą 27 i za Benkovac drogą 56 w kierunku miejscowości Skradin i parku narodowego rzeki Krka. Droga jest doskonała a powietrze aż za gorące. Jadę 100-110km/h. Ruch znikomy, wyprzedziłem może dwa auta na dystansie około 70km.
W Skradinie daje się odczuć kurortowy charakter miejscowości. Olbrzymi płatny parking w centrum, piękna plaża, na którą zjeżdża się już cała masa samochodów, autokary, kampery itp. Można wypożyczyć sobie rower i jechać ścieżką w górę rzeki Krka. Motocyklem nie wolno :P. Jadę więc dalej do miejscowości Lozovac - podobno tam można zobaczyć te słynne, wielopoziomowe wodospady. Po kilkunastu kilometrach docieram do Lozovac. Temperatura jest już powyżej 30 stopni. Wita mnie uśmiechnięta dziewczyna i wskazuje wjazd na płatny parking. Tu widzę setki aut i dziesiątki motocykli. Gejesy, goldwingi i żadnej Afryczki. Okazuje się, że dalej jechać nie wolno. Trzeba zostawić wszystko, kupić bilet, i czekać na autobus. Z tego miejsca co 10 minut ostatnie 7 km pokonuje się autobusem! Teraz cała masa spoconych turystów z ekwipunkiem do plażowania, lodówkami, prowiantem i cholera wie czym jeszcze, czeka grzecznie na nadchodzący autobus, który zwiezie całe to towarzystwo na dół. To nie dla mnie. Nawet nie gaszę silnika, zawracam i w długą. Wracam do Skradina i odbijam w prawo w kierunku jeziora Visovacko. Upał wciąż przybiera na sile.
Jest tu też mały skansen, w którym można zobaczyć miejscowe stroje, działa koło młyńskie (albo coś takiego), napędzane wodą i można sobie zobaczyć jak się mąka robi :). Ciekawe jest to, że wszędzie pod tymi budynkami przepływa kanałami woda i coś tam napędza. Na terenie między budynkami kanały są otwarte, słychać i widać przepływającą wodę. Magicznie tu.
Koniec laby, trzeba cisnąć naprzód. Pozostaje jednak w stroju turysty, bo temperatura powyżej 30 stopni nie zachęca do zakładania kompletu motocyklowych ciuchów. Następnym moim celem jest upatrzone również wcześniej na Google Maps jezioro Perucko. Położone przy granicy z Bośnią. Jadę więc na Drniś, potem Vukowic i Vrilka. Po drodze oczywiście maksymalnie pusto. Za Vukovic wjeżdżam na przełęcz ponad 800m npm i robi się przyjemnie chłodno. Zjeżdżam do jeziora i odnajduję kierunek na drogę po jego północno-wschodniej stronie. Po kilku kilometrach asfalt zamienia się w przemiły szuter. Można mknąć 90km/h. A za mną potężna chmura pyłu :).
Wyjeżdżałem ósemką ze Splitu, cały czas nad wybrzeżem. Zrobiłem 20km i miałem wrażenie, że Split się nie skończył. Coś strasznego! Ruch przeogromny. Tempo jazdy na poziomie 50km/h. Cały czas ktoś hamuje, zatrzymuje się, skręca, wyjeżdża. Wzdłuż drogi nieskończony potok hotelików, knajpek, plaż i sklepików. Na jednej z takiej plaży zatrzymuje się żeby odpocząć. Jestem już mocno zmęczony.
Po zmroku jadę dalej. Dojeżdżam do Orniś i tu już jest jakaś katastrofa. Po godzinie 21 w centrum tej turystycznej mieściny jest gigantyczny korek! Autokary, masa samochodów, motocykle, miliony ludzi na chodnikach... istna masakra. Nie tego tutaj szukałem. A, wata cukrowa też była. Porażka. Doczłapuje się w tym korku do jakiejś krzyżówki za mostem i odbijam w lewo. Przystanek i szybki rzut oka na gps. Droga ta prowadzi do niejakiego wąwozu Cetina. Jadę nad wodą, mijam dwa tunele, robie 8 km i jestem w innym świecie. Nie ma nikogo. Cicho, głucho i przyjemnie. Noc już zapadła całkowicie i niewiele widzę, ale czuję, że jest tu pięknie. Widać na niebie cienie wysokich, skalistych turni wąwozu nade mną. Jadę dalej na południe, równolegle do ósemki ale w zupełnie innej, pięknej atmosferze. Rozglądam się za noclegiem ale nie ma lekko. Droga wspina się serpentynami bardzo wysoko i tutaj dojeżdżam do jakiejś wiochy. Po znakach kieruje się do jakiegoś hoteliku, parkuje i idę do środka. Mam pewne wątpliwości, bo nie ma tu żadnego auta ani gości. Wychodzi do mnie jakaś młoda laska i zaczynamy gadać. Ja pytam o miejsce na namiot. Ona na to, że ok, mogę rozbić namiot na ich terenie za friko ale muszę u nich zjeść. No i nie ma sanitariatów. No to ja zapytuje o pokój. Pokoik jest ale laska musi się coś podpytać. W tym czasie wychodzi kobitka koło 50tki i zaczyna coś z nią po ichniemu gadać. Odnoszę wrażenie, że pokoje są nie posprzątane czy coś ale nie wiem na pewno. Z czasem ton tych kobitek się staje co raz bardziej nerwowy. Obydwie wchodzą do środka i zaczynają jeszcze gadać z jakimś facetem. Po chwili zaczynają się wszyscy regularnie drzeć na siebie! Jestem w szoku... chciałem tylko zostawić parę euro i się przekimać. Tak jak oni sobie się na siebie darli tak ja dałem susa na Afrykę, odpaliłem i zwiałem stamtąd gdzie pieprz rośnie :). Po ciemku jechałem dalej. Ostatecznie dotarłem do drogi 39 i nią zjechałem ponownie nad ósemkę. Ponownie jechałem w ciągłym korku wleczących się puszek i szukałem noclegu. Za miejscowością Baśka Voda znalazłem przeogromny kompleks campingowy. Nie lubię takich miejsc ale nie miałem wyjścia. Tanio też nie było. Ważne, że było miejsce na namiot, prysznic i piwko :). Po szybkiej instalacji padłem trupem w objęcia Morfeusza.
DZIEŃ 4 - DUBROWNIK JEST PIĘKNY I PRZYJEMNIE NIEDUŻY
Noc była bardzo przyjemna. Całe pole namiotowe jest zlokalizowane w niewysokim lasku więc smagający wysoko wiatr nie dawał się aż tak we znaki na poziomie gruntu. Na terenie pola namiotowego jest duży samoobsługowy sklep i piekarnia. Zaopatrzyłem się w nieprzyjemnie drogie, francuskie bułeczki i stawiam kawkę na gazie. Po sąsiedzku krząta się już para ze Słowacji. Obydwoje po sześćdziesiątce, przyjechali Skodą Octavią z bardzo ciekawą, aluminiową przyczepą kempingową. Pani podchodzi do mnie z uśmiechem i zaprasza na śniadanie. Chyba widzieli, że jadę sam i, że to sąsiad z północy. Niestety, z racji późnej pobudki odmawiam śniadania ale wdaje się z nimi w krótką rozmowę. Okazuje się, że przyczepę kempingową zrobił własnoręcznie mąż mojej sąsiadki. Jak dowiedzieli się, że jadę do Albanii wyszło na jaw, że oni też byli w Albanii. Kamperem, 25lat temu!. To dało mi do myślenia. Wiele obaw co do Albanii, które woziłem w sobie do tej pory, osłabły na sile. Widocznie ta Albania nie była taka straszna 25 lat temu, więc dzisiaj może być tylko lepiej - myślałem sobie. Żałuję jednak, że odmówiłem wspólnego śniadania. Zbyt skrupulatnie liczyłem każdą minutę a wartość takich spotkań jest bezcenna.
Niespiesznie wyruszam naprzód. Opłata za nocleg to całe 12,50 eur czyli sporo. Odbieram bilecik do szlabanu i już jestem w drodze. Jeszcze nie zrobiłem kilometra a moim oczom ukazuje się piękny masyw nad Makarską Rivierą. Wczoraj w nocy nic z tego już nie widziałem. Obawiam się, że jadąc ostatnie 100km nocą wiele straciłem. Wiatr osłabł, słońce świeci pięknie ale w powietrzu daje się jeszcze odczuć chłód poranka. Bardzo przyjemne warunki do jazdy. Wracam do drogi nr 8 i toczę się w kierunku Makarskiej. Ruch na drodze jest bardzo intensywny. Jadę powoli, w tłoku i bardzo uważnie, bo w każdej minucie ktoś zjeżdża, wyjeżdża z posesji, skręca, hamuje. Granice między miejscowościami zacierają się i odnosi się wrażenie podróżowania w jednym, niekończącym się kurorcie. Całe szczęści Makarską ósemka omija i nie wjeżdża do centrum. Mijam tę miejscowość bez sentymentów i jadę dalej na południe.
Od momentu wyjazdu noszę się z zamiarem postoju w ustronnym miejscu, żeby nasmarować łańcuch. Jak już włączyłem się do tego potwornego tłumu na trasie to złapanie okazji do bezpiecznego postoju nie było takie proste. Koniec końców udało mi się znaleźć przydrożne poletko dla strudzonych podróżą. Podłoże niestety było bardzo grząskie i po postawieniu motocykla na centralkę tylne koło w dalszym ciągu opierało się na gruncie. W efekcie walki z materią po raz pierwszy i jak się później okazało ostatni, przewróciłem motocykl. Na postoju :). Łańcuch nasmarowany - jadę dalej. W miejscowości Podgora robię kolejny przystanek, tym razem na zdjęcia. Robi się co raz cieplej.
Jazda w bieżących warunkach średnio mi odpowiada. Udaje mi się znaleźć ciekawą drogę pnącą się po zboczu ku górze. Prowadzi ona wysoko do drogi nr 512. Następnie wg mojej mapy dało się wrócić do ósemki bardzo cieniutką dróżką, do miejscowości Drvenik. Długo się nie zastanawiałem i zacząłem się wpinać serpentynami do góry.
Po wyjechaniu w najwyższe miejsce pojawia się tunel, który przecina masyw górski. Dalej jedzie się również wysoko ale już wgłębi kontynentu. Po raz kolejny doświadczam zasady - im dalej od wybrzeża tym mniej cywilizacji. Na tej trasie mijam również przydrożny, opuszczony hotelik. Po kilkudziesięciu kilometrach dojeżdżam do miejscowości, w której miałem, wg papierowej mapy, odbić na drogę gruntową wgłąb gór, ponownie w kierunku ósemki. Po kilku próbach i odwiedzinach w lokalnym kościele, na cmentarzu i lokalnej czarnej dupie odpuszczam temat tego skrótu. Jadę dalej do Vrograc.
Za Vrograc kieruje sie niziną do drogi nr 513. Tą drogą pokonuje kolejne wzniesienia i wracam do drogi nr 8 na wysokości Ploce. Jadę dalej ósemką na południe, w kierunku Dubrovnika. Zaczyna się trochę nudny przelot przez płaskie tereny w głębi lądu, w okolicy miejscowości Opuzen. Tutaj gdzieś tankuję i grzeję dalej. Droga nr 8 ponownie wraca na wybrzeże na wysokości Komarna. Następnie bezproblemowo przejeżdżam fragment wybrzeża, który należy do Bośni i dalej już w linii prostej lecę do Dubrovnika. Jak dobrze pójdzie jeszcze dzisiaj będę nocował w Czarnogórze.
Wjeżdżam do centrum Dubrovnika. Okazuje się, że skala tego miasta, a w zasadzie miasteczka jest bardzo przyjemna w odbiorze. Dubrovnik jest po prostu nieduży. Bardzo szybko dotarłem do centrum i znalazłem sobie skrawek terenu na pochyłym parkingu do zaparkowania motocykla. Motocykle chyba nawet nie muszą płacić za parking więc nie płacę. Obok mnie mignął mi człowiek na zdekompletowanym transalpie. Zatrzymał się odrobinę poniżej mnie. Za chwilę widzę uśmiechniętego jegomościa, który idzie z aparatem w moją stronę. Tak poznaję Stefano, motocyklistę z Włoch. Przyjechał tutaj i jedzie dalej do Czarnogóry. Generalnie szuka dzikich plaż. Bardzo pozytywnie zakręcony człowiek. Robię mu zdjęcie, on robi mi, wymieniamy się uprzejmościami i kontaktami. Stefano jedzie chyba dalej a ja decyduje się na wejście do starego miasta, chociaż na chwilę.
Idę spacerkiem w stronę grubych murów miasta. Po minięciu bramy schodzę długimi, kamiennymi schodami w wąskiej alejce do głównego deptaka. Wymieniam euro na miejscową walutę i zaczynam skromne zwiedzanko. Jest już późno po południu a ja jeszcze od rana nic nie jadłem. Postanawiam więc zjeść obiad w murach starego miasta. Nie uszedłem zbyt wiele i wpadłem na ... Stefano :). Postanowił kupić jakąś pamiątkę i wszedł na starówkę. Zgadujemy się szybko i idziemy razem na wspólny obiad. Jest bardzo sympatycznie. Okazuje się, że Stefano ma bardzo luźne podejście do podróżowania. Kupił rozbitego starego transalpa 600 za jakieś 300 eur. Sam go wyremontował i doprowadził do stanu używalności. Uszkodzone plastiki zdemontował i zamontował jakieś okrągłe lampy, dzięki czemu jego trampek miał wzrok jak jakiś triumph speed triple. Po robocie, pojechał na przegląd, a ze stacji kontroli w linii prostej pognał prosto na prom do Chorwacji :). Bagażu nie miał prawie w ogóle. Zjedliśmy wspólnie, rozmawiając o wszystkim. Pokazałem mu na mapie którędy zamierzam wracać przez Włochy na północ. Okazało się, że Stefano mieszka praktycznie po drodze. Dostałem więc adres i zaproszenie do mojego nowego znajomego gdy będę w drodze powrotnej.
Jest końcówka sierpnia i po głównym deptaki widać sporo ludzi. Niemniej jednak jest bardzo przyjemnie, uliczki rozwiewane są chłodnym wiatrem od strony morza a wystarczy tylko odbić gdzieś w mniejsze zaułki i robi się naprawdę pusto. Dubrovnik ma bardzo ciekawy klimat a miejscami można się nieco przenieść w czasie. Architektura jest doskonale zachowana i wszystko jest lub wydaje się być zachowane z dawnych czasów. Poza restauracyjnymi ogródkami oczywiście. Stare miasto zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Z jednej strony pełne morze, z drugiej góry. Na jeden z okolicznych szczytów wyjeżdża nawet kolejka linowa. Aż nie chce się stąd wyjeżdżać. Niestety jechać trzeba a perspektywa drogiego noclegu w Dubrovniku przyspiesza decyzję o starcie. W drodze na parking z motocyklem kupuję flaszeczkę 200ml miejscowego wina, które w lodówce stoi na równi z Colą czy Spritem. Leżę jeszcze chwilę na murze i gapię się na miasto i morze. Jest cudownie:).
Do granicy mam jakieś 50km, które szybko mijają. Odprawa przebiega bardzo szybko. W zasadzie kluczem do bram Czarnogóry nie jest mój paszport tylko rejestracja motocykla z literkami PL. Jak tylko celnik zauważył moje blachy dostawałem znak, że mogę jechać. Bardzo to miłe :). Czarnogóra wita!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz