piątek, 31 lipca 2009

Kierunek HELL!

Od kiedy tylko podróże motocyklowe chodzą mi po głowie miałem ambitny plan wybrać się na Ukrainę. Konkretnie chodziło o Krym. Ponieważ nie miałem jeszcze nigdy okazji pokonywać dziennych dystansów rzędu 500 km, jadąc singlem w 2 osoby plus bagaż, postanowiliśmy zorganizować szybki i w miarę daleki wyjazd w granicach kraju. Chodziło o to aby w jeden dzień spróbować przejechać ok. 500 km i zobaczyć czy po takim dystansie może jeszcze na tyłku siedzieć. Wybór padł na rybkę nad polskim morzem. Stwierdziliśmy, że na Helu nas jeszcze nie było i warto będzie ten półwysep odwiedzić. Nie spodziewaliśmy się jednak jak polskie wybrzeże latem może człowieka zaskoczyć








Motocykl był świeżo i dobrze dotarty po remoncie i nie wymagał inwestycji. Pozostało tylko spakować bagaż, przymierzyć na motocykl i w drogę. 



Tenerka gotowa do drogi.
Pakowanie.


Zabranie ze sobą wszystkich gratów umożliwiających w miarę wygodny i ciepły nocleg w namiocie, przygotowywanie jedzonka i zmianę ubioru w zależności od pogody i potrzeb również wymagało niewielkiego treningu. To też była dla mnie nowość, w związku z czym cały bagaż trzeba było dobrze przemyśleć,  pakować i rozpakowywać kilkakrotnie. Przydatność części ekwipunku i tak wyjdzie dopiero w trakcie podróży.


Do załadunku całego tego bajzlu miałem na motocyklu kufry marki "Pneumant" ( jakieś stare chyba od MZ) z własnoręcznie dorobionym stelażem, torbę szczelną z Decathlona o pojemności 80L oraz torbę na bak Metro. Tenerka była solidnie obciążona. 


Z podstawowych bagaży mieliśmy:
- namiot
- 2 śpiory
- 2 karimaty
- kuchenkę turystyczną + kartusz z gazem
- 2 komplety przeciwdeszczówek
- ciuchy na zmianę + dresik do spania
- obuwie na zmianę
- podstawowe narzędzia
- zapasową dętkę na tył, linkę sprzęgła i gazu
- latarkę
- olej silnikowy na dolewkę

Dziwnie tego się zrobiło sporo i po zajęciu miejsc czuło się pewne braki w przestrzeni :). Wciśnięci w siodło pognaliśmy na północ.


Plan był taki aby spróbować dotrzeć na Hel jednego dnia. Wytyczona wcześniej trasa prowadziła przez Bory Tucholskie i Kaszuby żeby coś ciekawego po drodze zobaczyć. W drodze powrotnej mieliśmy jechać przez Trzciankę, zobaczyć Drawieński Park Krajobrazowy, dalej przez Puszczę Notecką  i Sieraków do Domu.



Pokaż Wycieczka na HELL na większej mapie



DZIEŃ 1
Nie takie to proste...
Powiedzieć jak wszyscy wiemy jest łatwo. Trudniej słowa i plany wdrożyć w życie. Pierwszy błąd to pora wyjazdu. Gotowi do drogi siedzieliśmy na motocyklu dopiero około godziny 11.00.  Dzień wcześniej przez pół dnia spawałem elektrodą i w dzień wyjazdu o godzinie 7.00 rano nie mogłem otworzyć oczu. Cały wyjazd stanął pod znakiem zapytania a ja najadłem się sporo strachu. Aplikacja kropli do oczu, potem drzemka, znowu krople i ponownie drzemka. Po trzech godzinach mogłem już spojrzeć na świat i czułem się coraz lepiej. Zatem szybkie pakowanie i wyjazd!.


W związku z tak późnym wyjazdem cały pomysł  na dojazd pierwszego dnia aż na Hel był mało prawdopodobny. Zdecydowaliśmy, że spróbujemy zrobić nocleg w Borach Tucholskich. Na dodatek trasa ułożona w nawigacji prowadziła jak się tylko dało drogami niższej kategorii aby uniknąć tłoku i urozmaicić podróż. To również nie pomagało w utrzymaniu wysokiej średniej. 


Niemniej jednak jechało się przyzwoicie. Pogoda dopisywała, było wręcz upalnie. Planowałem robić przystanki co ok. 100 km żeby rozprostować kości i odpocząć. Minęło nam pierwsze 100, potem tankowanie, drugie 100 i pierwsza przygoda. Motocykl postawiony na stopce, przechyla się. Myślę sobie ( a stałem jeszcze przy motocyklu ) "grząski teren, nóżka wbija się w ściółkę" a ona biedna po prostu nie wytrzymała załadunku naszej tereski :P. Złamała tuż przy śrubie mocującej. Po wstępnych oględzinach okazało się, że stopka musiała być już jakiś czas pęknięta ponieważ część odłamanej krawędzi była wyraźnie skorodowana. Od tej pory tenerkę stawiałem od drzewa do płotu, od płotu do słupa i tak dalej :). Nie mogę się tylko pozbyć nawyku rozkładania stopki za każdym razem kiedy się zatrzymuje.






Po wielu godzinach jazdy w totalnym upale ( gdzieś w Polsce było chyba nawet 37 stopni tego dnia), niekiedy błądząc po prowincjonalnych drogach wreszcie styrani docieramy do Tucholi. Tu plan jest następujący. Robimy zapasy w Żabce i wyjeżdżamy w stronę Borów Tucholskich żeby znaleźć nocleg. Z Tucholi wyjechaliśmy na północ drogą nr 237 i już po kilkunastu kilometrach wjechaliśmy w las. Za chwilę przejazd przez rzekę Brdę, przy której, zaraz za mostem mieści się nasza dzisiejsza miejscówka. Miejscowość znajduje się na skraju Borów Tucholskich i nosi nazwę Woziwoda. Ciężko nazwać to miejsce miejscowością bo jest tu zaledwie kilka domów. W niedużym pensjonaciku nie ma co prawda pola namiotowego ale właścicielka pozwala nam rozbić nasze iglo na trawce przed domem. Są sanitariaty, miejsca do siedzenia, jedzenia i dostęp do rzeki. Czego chcieć więcej?


widok z "okna" naszego namiotu

rzeka Brda i most na drodze nr 237

DZIEŃ 2
Upał, upał i jeszcze raz upał
Następnego dnia budzimy się od gorąca w namiocie. Nie ma jeszcze ósmej rano. Pakujemy manatki, szybka toaletka i troczenie gratów do motocykla (to też wymagało ćwiczenia:)). Podeszliśmy jeszcze przed startem nad brzeg Brdy zobaczyć jak sobie leniwie płynie. Wtedy pojawiła się myśl...może by tu zostać? spłynąć kajaczkiem? rybkę tutaj zjeść? pogoda jest, miejscówka fajna... czemu nie? Ale zaraz odpowiadam sobie: Hel czeka! Plaża, morze, skwar na piasku, pływanie w Bałtyku, rybka morska, nie ma mowy! Jedziemy dalej!


Zanim kontynuowaliśmy podróż wróciliśmy się do Tucholi żeby znaleźć jakiegoś magika z migomatem, co by stopkę do teresy przyłatał. Znaleźliśmy speca od legendarnych pomp wtryskowych VP w niemieckich dieslach, który bez problemu pokierował nas do małego warsztaciku motocyklowego. Młody jegomość pospawał nam stopkę, wyszlifował, poprawił spaw, potem nawet pomalował na czarno i zamontował. Cała operacja została wyceniona na 10 PLN a my ukontentowani ruszyliśmy dalej z pozdrowieniami i życzeniami szerokiej drogi od Pana mechanika.
Terenia oparta o bramę czeka na kopytko.




Wyruszyliśmy dalej drogą 237 aby dojechać do drogi krajowej 22 a potem 214 i 224 w kierunku Kartuz. Jechało się pięknie. Nie mogłem się doczekać tych słynnych Kaszub, których jeszcze w życiu nie widziałem. Asfalt lepił się wesoło do opon a powietrze drgało na horyzoncie z uroczą temperaturą w granicach 34 stopni w cieniu. Gdzieś po drodze przyszło nam stać w małym korku, a z kuframi nie chciałem się pchać środkiem. W czarnym kasku, w czarnych ciuchach staliśmy w słońcu jak w dobrej saunie. Pot spływał do oczu a w głowie tylko myśl żeby jak najszybciej się wydostać, przyspieszyć i ochłodzić pędem wiatru. 


Nasze polskie lato.
Dojeżdżamy już do Kartuz ale poza wysoką temperaturą pojawiło się jeszcze inne zjawisko. Niezmierna duchota. Ledwo było czym oddychać i jak to mawiają siekierę można by w powietrzu powiesić. Patrząc w kierunku morza dało się widzieć niepokojący syf na niebie. Ni to chmury ale nieba też nie widać. Syf po prostu. Dalej było już tylko gorzej. Przed Kartuzami pierwsze krople. Przystanek, zakładamy kondoniki, radośnie wskakujemy na moto i jeszcze z optymizmem dajemy naprzód, przecież to tylko burza - mówimy sobie. 


Kondoniki idą w ruch
Jedziemy dalej, w kierunku Wejherowa. Deszczu niewiele, raz pada mocniej raz słabiej, czasem w ogóle nie pada. Szybki przelot przez Wejherowo, krótki opadzik i znowu sucho. Zastanawiam się czy nie zdjąć gumki. Zatrzymujemy się przy drodze nr 218 przed miejscowością Piaśnica Mała. Jest tutaj zorganizowane miejsce postojowe dla podróżnych nad bardzo malowniczym stawem. Odpoczywamy sobie, pijemy Colę, sprawdzamy bagaże, mapę, jakiś śliczny jaszczur włazi na mojego buta (chyba żeby się ogrzać :P) - generalnie miło. Sielankę przerywa przepotężny huk. Był daleko ale dało się wyczuć, że było to coś dużego. Niebo od strony Władysławowa już nabierało kolorów granatowych ale w naszej chwilowej pozycji akurat była przerwa w dostawie wody. Kondony zostają, jedziemy dalej. I się zaczęło.


Chyba też bała się nadchodzącej burzy.
Za kilka kilometrów skręcamy na wschód, w kierunku Pucka. Droga prowadzi w dół więc widać więcej nieba. Obraz nieba przed nami to bardzo rozbudowane chmury burzowe w kolorze granatowym piętrzące się w nieskończoność warstw atmosfery. Słychać grzmoty coraz częściej i coraz głośniej. Zaczyna wiać. Zaczyna co raz mocniej padać. Widać przeolbrzymie błyskawice, które rozgałęziają się na setki odnóg według tylko sobie znanej zasady a główny grot bije zapewne w morze. 


Dojeżdżamy do Pucka. Skręcamy na północ na drogę nr 216 w kierunku Władysławowa. Sytuacja na drodze jest dramatyczna. Jest ciemno, prawie jak w nocy. Wiatr rzuca motocyklem po całym pasie. W powietrzu fruwają porwane gałązki, liście, na drodze gdzieniegdzie większy konar leży. Jeden tir stoi na poboczu, chyba boi się naporu wiatru na pustą być może naczepę. Jedziemy maksymalnie 40km/h.  Przez wizjer w kasku widać niewiele a wycieranie poprawia sytuację tylko na chwilę. Przeciwdeszczówka póki co daje radę. Jest ciepło i sucho. Z drogi widać teraz wyraźnie, że pioruny biją w sam środek zatoki Puckiej i po drugiej stronie Mierzei Helskiej w otwarte morze. Czegoś takiego nigdy wcześniej nie widziałem...ale jadąc nad polskie morze liczyłem na nieco odmienne atrakcje. 


Dojeżdżamy do Władysławowa (nie wiem czemu cały czas mówiłem Władywostok). Tłoczno. Stoimy w korku do ronda, na którym odbijemy w prawo w kierunku Helu. Pogoda od Pucka nie zmieniła się. Leje, grzmoci, wieje i ciemno. Gdzieś na budynku termometr pokazuje 8 stopni Celsjusza. Skręcamy w prawo i dalej korek. Wody na drodze jest tyle, że zakrywa mi kostki jak się podpieram stopą. Z naprzeciwka jakiś kretyn na warszawskich blachach ładuje w tę wodę przynajmniej z pięćdziesiątką na blacie i oblewa nas obficie fontanną spod kół. Doskonale widać jak niektórzy kierowcy po dorwaniu się do kierownicy innego świata poza sobą nie widzą.  Cisną się kurwy na usta ale nic poradzić nie mogę. Jedziemy dalej.


Na przeciwległym pasie auta stoją, korek. Tłuste fury, małe miejskie bździdła, jakaś Corvetta, Hummer, mocne SUVy, Jaguary - wszyscy równi - stoją. Dojeżdżamy do Chałup - korek. Mijamy Kuźnice - korek. Mkniemy w ulewie przez Jastarnię - korek. W połowie Juraty się przerzedza. Zacząłem się zastanawiać, czy to wszystko wyjedzie jak będziemy jutro wracać? 


Jesteśmy w miejscowości Hel. Przez chwilkę wychodzi słońce. Szukamy noclegu. Budżetowych miejscówek nigdzie. Za 300zł pokój to jest ale nie bardzo nam się to uśmiecha. Cały czas pada. Objeżdżamy mnóstwo kwater - wszędzie full. Zmęczeni i zdenerwowani jedziemy do netto zrobić małe zakupy. Postanawiamy poszukać noclegu we wcześniejszych miejscowościach. Już wyjeżdżamy z Helu, a przede mną dziwna, szara poświata i ten szum... Ściana wody! Jakby ktoś chlusem ciągłym z wiadra lał. Stajemy, zawracamy i pędem do Netto - mają duże zadaszenie przed wejściem. Mkniemy kilometr niecały i pod dach. Mój plecaczek już jest mokry w połowie. Już marźnie. Musimy znaleźć lokum.  


Ulewa przeszła lecz dalej padało. Udało nam się znaleźć miejsce w jakimś wojskowym ośrodku domków wypoczynkowych z polem namiotowym. Jakżeby inaczej, ostatnie miejsce. Pan powiedział :"o, dobrze, że motorem, bo z autem to bym Was nie wpuścił - nie ma gdzie stanąć." I tak w deszczu parkujemy, w deszczu rozbijamy namiot i pijemy herbatkę z termosu. Panna się przebiera i idziemy na spacer i na rybkę. Temperatura, jak na drugą połowę lipca nad morzem przystało: 10 stopni. Pada.






Hel w środku sezonu. Temperatura 10 stopni, pada.

Mieliśmy wspaniałe plany wygrzewania się na plaży (podobno na helu jest taka piękna) ale pogoda nam delikatnie mówiąc nie sprzyjała. Stwierdziliśmy, że jeśli jutro będzie pogoda to zostajemy i idziemy na plażę od strony Bałtyku, a jeśli pogody nie będzie to zawijamy do domu.


DZIEŃ 3
Czas wracać :P
W nocy oczywiście padał deszcz. Wiało też potężnie przy okazji. Rano budzi nas odgłos drobnych kropelek wesoło trzaskających o tropik namiotu. Szybki rzut okiem na świat - pogoda bez zmian. Zaciągnęło się na dobre. Zbieramy się szybko i postanawiamy chociaż zobaczyć tę piękną plażę ( od strony morza a nie od zatoki). Gdy dojechaliśmy w miejsce, gdzie trzeba zostawić pojazd, okazało się że jeszcze parę kmów trzeba dawać z buta. Deszcz zaczyna mocniej padać, my w ciuchach motocyklowych, w przeciwdeszczówkach,  motocykla z manelami nie bardzo chce mi się zostawiać na godzinę bez opieki. Szybka decyzja - olewamy plażę i cały ten Hel. Wyjeżdżamy - kierunek Puszcza Rzepińska i miejscowość Trzcianka.



Dojechaliśmy ledwie do Juraty a zaraz za nią zaczął się gigantyczny korek... aż do Władysławowa. Jechaliśmy więc trochę w korku, trochę środkiem ale trochę tam za wąska jest a i cała masa warsiawskich i krakowskich plażowiczów pogniewanych na cały świat za niepogodę nieprzychylnie reagowali na mijającą ich Tenerkę :). W efekcie, od Chałup jechaliśmy sobie powolutku i grzecznie ścieżką dla rowerów. Pozwoliło nam to zaoszczędzić kilka cennych godzin jak sądzę. 

Dojechaliśmy do Władysławowa a tam korek we wszystkie możliwe strony. Ja już dostałem piany. Jedziemy drogą nr 215 w kierunku Jastrzębiej Góry cały czas w korku. O ile to możliwe staram się gnać środkiem. Daje nam to sporą przewagę nad puszkami. Dopiero za miejscowością Karwia rozluźnia się. Dajemy więc w kierunku Żarnowca, potem Wicko, Lębork i Bytów. Plecaczek skarży się na zimno i mokro. Krótki ogląd sytuacji wskazał zamek błyskawiczny za winowajcę. Jej kombinezon wpuszczał wodę do środka przez zamek. Była cała mokra i zziębnięta. Oczywiście przez całą drogę padało. 

Kociołek warto mieć do pełna.
Przelatujemy przez Bytów i dalej w kierunku Borów Tucholskich. Myślę sobie, jeszcze trochę i szukamy noclegu. Ja jestem suchy ale plecaczek już zgrzyta zębami. Jakieś 4 km za Bytowem silnik gaśnie. Nie myśląc zbyt dużo staram się wyeliminować najprostsze przyczyny. Rzut oka na kilometry, krótka randka z matematyką i już wszystko jasne - nie mamy paliwa, a leciałem na rezerwie. Nie ma wyjścia, pchamy dziada z powrotem. Na wylocie z Bytowa była stacja. Deszcz oczywiście jest naszym wiernym kompanem. Po jakimś kilometrze, zgrzani zatrzymujemy się na skrzyżowaniu. Od prób odpalenia skończył się akumulator. Coś mnie jednak podkusiło żeby zajrzeć do baku. Nurkuje wzrokiem w jego czeluści i słyszę, że coś tam jeszcze chlupie. Latarka w dłoń - z prawej strony, na dnie jest jeszcze paliwko. Zbiornik ma kranik tylko z lewej strony a obydwie połówki są opuszczone bardzo nisko po prawej  i lewej stronie. Na dole jest co prawda wężyk gumowy, który łączy obydwie połówki ale nie jest on na samym dnie :). To nas uratowało. Położyłem motocykl na drodze, opierając na kufrach i przelałem to co było z prawej, do lewej części zbiornika. W ten sposób, odpalając sprzęta na pych udało się nam bez przeszkód dojechać do stacji.


Na stacji benzynowej wisiała reklama pokoi gościnnych więc po zatankowaniu i szybkiej kawie mieliśmy już adres na dzisiejszą noc. Przy ulicy Mierosławskiego 76 bez problemu przyjęli nas bardzo mili ludzie mimo zapotrzebowania na tylko jedną noc. Mało tego, Pan gospodarz pozwolił nam porozwieszać wszystkie mokre ciuchy nad piecem w kotłowni. Do rana wszystko było suchutkie. 

Uwaga na zwierzęta!
Po południu nareszcie się rozpogodziło. Został tylko silny, porywisty wiatr. Po zainstalowaniu się w pokojach wygłodniali pojechaliśmy na obiadek. Pech chciał, ze po drodze młodziutki piesek dosłownie w mgnieniu oka wbiegł mi pod koła. W chwili pognał za jakąś suczką, która stała po drugiej stronie jezdni. Dokładnie udało mu się trafić za przednim kołem i uderzył głową w osłonę pod silnikiem. Żył po zdarzeniu, ale krew mu leciała z noska... strasznie mi go było szkoda :(.  

Zdjęć tego dnia nie było... pogoda i nastroje do bani.

DZIEŃ 4

Rankiem świat wyglądał zupełnie inaczej :). Wyspani, słonko przyświeca, jedynie gromadka puszystych cumulusów wiszących na niebie przysłaniała jego obłędny błękit,  no i 22 stopnie ciepła. Poezja!

Jakie te gacie?! Sworne :P
Szybkie śniadanko, pakowanko, i w drogę. Wreszcie można po delektować się jazdą. Żadnych przeciwdeszczówek, droga suchutka, słoneczko na niebie - uśmiech nie schodzi z twarzy. Kierujemy się do miejscowości Swornegacie i w okolice Jeziora Charzykowskiego. Tak się tu jeździ ! :D







Dzień mamy dzisiaj luźny więc w Swornychgaciach walimy się nad jeziorkiem na plażę i zażywamy kąpieli słonecznych. Oczywiście ja mam dość po 15 minutach, jak to facet. Po południu jeździmy troszkę wokół komina i trafiamy nad drugie jeziorko, dużo bardziej malownicze, bez ludzi i w lesie. Pora na obiadek. Fasolka po bretońsku z torebki robi furorę :D. Potem sjesta i szybka ewakuacja przed nadchodzącą burzą. Na szczęście szła z północy i udało nam się zwiać.

Jezioro w Swornychgaciach - ludzi wyciąłem ze zdjęcia :)

Drugie, bardziej malownicze jezioro.



Jedziemy dalej w kierunku Chojnic, następnie Piła i Trzcianka. Tu mamy nocleg u rodziny. Docieramy na miejsce pod wieczór. Nad Trzcianką zbierają się chmury. Przedziwne kształty siwo-czarnych kłębów nie wiadomo czego, przypawają mnie o ciarki na plecach. Takich chmur, jak żyję, jeszcze nie widziałem. W samym centrum miasteczka dopadła nas ulewa z gradem. Przeczekaliśmy pod daszkiem jakiegoś kiosku i w lekkim już deszczyku pojechaliśmy do rodzinki.

DZIEŃ 5


Dzisiaj zjeżdżamy okolice Puszczy Drawskiej. Pojechaliśmy w stronę miejscowości Wołowe Lasy, wjazd na drogę nr 22 i wita nas Człopa. Następnie dalej drogą nr 22 i w Starym Osiecznie  odbijamy w prawo w kierunku jeziora Ostrowiec, Płociczno, Marta oraz Tuczno. Przez moment jedziemy dorzeczem Drawy. Wspaniała jazda przez leśne, szutrowe drogi! Krajobraz jest nieco pagórkowaty a uroku dodają malownicze jeziora. Cudowna kraina. Plułem sobie w brodę za ten Hel... trzeba było tutaj 3 dni się kręcić. Wracamy z Tuczna ponownie do drogi nr 22 i przez Wołowe Lasy do Trzcianki. Zrobiliśmy niewiele ponad 80 km a wrażeń było znacznie więcej niż na legendarnym Helu. Cisza, spokój, nieskażona natura lasów i jezior. Tu trzeba wrócić na dłużej :).

Platforma dla kajakarzy na rzece Drawie


DZIEŃ 6

Przed nami już tylko Puszcza Notecka. Z Trzcianki wyjeżdżamy na Wieleń, następnie przez Piłkę do Sierakowa. Nie mieliśmy już czasu zagłębiać się w te lasy ale ogrom tej puszczy zrobił na nas wrażenie. Przejazd z północy na południe to jakieś 30 km drogą. Natomiast na osi wschód-zachód Puszcza Notecka rozpościera się na długości około 70 km. To zrobiło na mnie wrażenie :)

Teraz już tylko nudny powrót do domu. Z Sierakowa dajemy na Pniewy, Nowy Tomyśl, Wolsztyn, Wschowa, Góra, Żmigród i Wrocław. Zmęczeni i nieco wściekli na siebie samych, po zmroku docieramy do domu.

Zrobiliśmy grubo ponad 1000 km. Motocykl spisał się doskonale. Poza złamaną nóżką nie dręczył nas żadną inną dolegliwością. Spalanie nie spadało poniżej 6 litrów, ale przy takim załadunku i części trasy w nadmorskich korkach i po szutrach trudno mu się dziwić. Wniosków jest wiele po tej wyprawie. Jeden z nich dotyczy motocykla. W dwie osoby + bagaż, singiel Yamahy to mało komfortowy środek lokomocji. Dla jednego jeźdźca jest doskonały - już nie raz się o tym przekonałem.

Kolejny wniosek dotyczy celu podróży. Rybka na Helu to fajny pomysł... ale wiele straciliśmy nie zagrzewając miejsca w mijanych krainach, a sam Hel to nic szczególnego. Nigdy nie byłem pasjonatem polskiego morza a do tego ta przepotężna masa ludzi... to nie dla mnie. 





fotorelacja HELL 2009

Brak komentarzy: